Dla wielu fanów muzyki Maciej Maleńczuk był przez lata niekwestionowanym autorytetem i ostoją sceny alternatywnej. Jego piosenki o Edku Leszczyku, co „miał narzeczoną w Bytomiu”, czy Józefie Kani, po którym „został zapach i legitymacja”, układały się w niepowtarzalną kronikę obyczajów w Polsce Ludowej. Potem jeszcze Maleńczuk dał wyraz swojej niechęci do SLD („Czerwone Tango”) i z pogardą wypowiadał się o komercyjnych gwiazdkach. Ostatnie sezony były dla artysty, oględnie mówiąc, dość trudne, nic więc dziwnego, że postanowił on się przekwalifikować i zasiadł jako juror w telewizyjnym „Idolu”, którego związki z alternatywą i kontestacją trudno wyśledzić. Maleńczuk nie szczędzi adeptom rozrywki porad psychologicznych („Popatrz w lustro, przyciśnij jaja do umywalki i przemyśl swoje życie”), zdradza swoje preferencje estetyczne („Na twoim biuście bym się nie położył”), a także ochoczo ujawnia, że jest twórcą obdarzonym samoświadomością („Prawdziwym idolem jestem tu ja”). Kiedyś Maleńczuk śpiewał o dawnym idolu zmuszonym w nowych czasach do chałtury: „grałem jazz, grałem rocka (...). Ale teraz inna jest epoka”. Dziś brzmi to jak podszyte ironią wyznanie.