16 października 1978 r. świat osłupiał. Papież z Polski – to brzmiało jak wyrocznia Pytii. Gdzie ta Polska? Aha, za żelazną kurtyną, więc to nie Murzyn – jak się zdawało niejednemu, gdy usłyszał nazwisko Wojtyła we włoskiej wymowie – tylko Słowianin. Polskie pochodzenie nowego zwierzchnika Kościoła rodziło dalsze pytania. Skoro Polska jest pod jarzmem radzieckim, to pewnie będzie podżegał przeciwko socjalizmowi – znaczy źle: destabilizacja, a może nawet wojna światowa? Inni obawiali się czegoś dokładnie przeciwnego: skoro z komunistycznej Polski, to może nasiąkł propagandą i będzie domagał się światowego państwa robotników i chłopów?
Ale jeszcze bardziej zaniepokojeni byli ci, którzy o Polsce coś wiedzieli. Tuż po wyborze papieża-Polaka w Niemczech wyszła książka Horsta Herrmanna „Papież Wojtyła – święty błazen”. Już wiadomo, czego można się spodziewać po polskim pontyfikacie: romantyzmu podszytego nacjonalizmem. No i jeszcze mesjanizm, ta specyficznie polska choroba, majaki o wyzwoleniu ludów pod przewodem Chrystusa. Słowem, same nieszczęścia, z których powojenna demokratyczna Europa dźwigała się z takim wysiłkiem. Polska, przez dziesięciolecia odcięta od głównego nurtu cywilizacji, od żywego dziedzictwa Oświecenia i reformacji, nie przeskoczy samej siebie. Papież-Polak nie ma nic ważnego do powiedzenia nowoczesnemu światu.
Tak formował się pierwszy wizerunek papieża z Polski i jego pontyfikatu – pierwsza z trzech twarzy przyklejonych Janowi Pawłowi. Dwa następne wizerunki są bardziej twarzowe – obrońca praw człowieka i bożyszcze tłumów. Każdy jest jakimś odczytaniem zagadki. Żaden jej nie wyczerpuje. Wybieramy z bogactwa tego pontyfikatu to, co nam pasuje do tezy. Co odpowiada naszym poglądom, niepokojom, uprzedzeniom.