Archiwum Polityki

Zakochani widzą słonie

Otyły młodzieniec w podkolanówkach, o ksywce Dziadek, wchodzi do pustego sklepu spożywczego z zamiarem poderwania atrakcyjnej sprzedawczyni. Chociaż udaje wyluzowanego, nie może wykrztusić z siebie ani słowa. Kiedy zdobywa się na odważne spojrzenie, zza lady uśmiecha się rozpromieniona dziewczyna i niewinnym głosem oświadcza, że go kocha. Facet w popłochu ucieka, nie orientując się nawet, że jest naćpana. Nie sądzę, aby islandzki reżyser Daguar Kari inspirował się w tej scence charakterystycznym stylem absurdalnych żartów kabaretu Munio, niemniej cały jego surrealistyczny film o wdzięcznym tytule „Zakochani widzą słonie” składa się z tego typu skeczy, które w sumie tworzą przekonywającą, ironiczną opowieść o niedopasowaniu człowieka do ogólnie przyjętych norm zachowania. Ofermy, nadwrażliwcy, życiowi bankruci oraz wszelakiej maści złote ptaki, którzy interesują autora tego oryginalnego, nagranego na czarno-białej taśmie, niszowego dzieła, nie nadają się do roli dobrze naoliwionych trybików działających wedle określonej instrukcji. Skrajną nieodpowiedzialnością i nieprzystosowaniem próbują stawić czoła niezrozumiałym przepisom, społecznym rygorom i niepisanym prawom, co – jak łatwo można przewidzieć – kończy się dla nich tragicznie.

Janusz Wróblewski

Polityka 49.2005 (2533) z dnia 10.12.2005; Kultura; s. 66
Reklama