Archiwum Polityki

Bóg mojego dzieciństwa

W roku 1959 miałem 7 lat i pewnie nie wiedziałem, że jest rok 1959, i na pewno nie wiedziałem, co to znaczy: mieć siedem lat. Gdy któregoś dnia babka Czyżowa krzyknęła z uroczystą emfazą: Trudno! Został biskupem! Andrzej został biskupem! – na pewno nie zdawałem sobie sprawy, że w istocie był to krzyk rozpaczy. Był jednak na tyle niepokojący i na tyle niezwykły, że zapamiętałem, a jak zapamiętałem – mogę wspominać. Nie pamiętam zupełnie, do kogo babka swój okrzyk zwróciła, za ogromnym stołem w naszej ogromnej kuchni zawsze siedzieli jacyś goście, zawsze ktoś do naszego domu wpadał i zaglądał, bez przerwy ktoś szedł przez wyłożony rzecznymi kamieniami „plac u Chlebka”; widziany przez domowników mijał wielkie okno, wchodził do kuchni i siadał za stołem. Tym razem musiał być to ktoś bliski, ktoś, kto finezję babcinego okrzyku rozumiał dobrze, i ktoś, kogo nagle uroczysta polszczyzna babki nie zdumiała i nie zaskoczyła, babka bowiem z całą pewnością nie krzyknęła: „Darmo, zostoł biskupe!”, chwila była niezwykła i wymagała uroczystej formy: – Trudno, został biskupem.

Nasz wiślański ksiądz proboszcz Andrzej Wantuła został biskupem, został głową Kościoła i to był dla wszystkich parafian, też dla mojej babki, powód do wielkiej dumy, ale za tym szła rozpacz, bo przez to, że został biskupem, musiał zostawić Wisłę. A dla szczerych wiślan nie ma i nie może być nic gorszego od opuszczenia Wisły, powiedziałbym nawet, że po tym ich poznać: szczerzy i pobożni wiślanie mogą się nie bać śmierci, zawsze natomiast bać się będą wyjazdu z Wisły.

Moja pamięć Wantuły zaczyna się tedy od opuszczenia przezeń Wisły i jest to pamięć jego wiślańskiej nieobecności, częstych do Wisły i na Goje, na Śląsk – jak to on powiadał – przyjazdów, ale i równie częstych wyjazdów.

Polityka 48.2005 (2532) z dnia 03.12.2005; Pilch; s. 101
Reklama