Archiwum Polityki

Juliusz Cezar to ja

W grudniu byłem przez chwilę w Nowym Jorku. Po nawale rozmaitych tekstów opisujących przemianę tego miasta po wrześniowym zamachu, nie potrafię dodać od siebie wiele oryginalnego. Może to, że na ulicach widać bardzo wiele wozów, jakby należących do korpusu dyplomatycznego i wiozących ambasadorów, bowiem wszystkie mają pionową flagę zaczepioną do masztu przy szybie (rzeczywiście dyplomaci miewają flagę na błotniku albo na przednim zderzaku). Flaga oczywiście jest amerykańska i funkcjonuje jako wyraz solidarności, zwartości i oporu. Nowy Jork, upokorzony po ataku, odpowiada: my się nie damy zastraszyć. Ale w hotelu po raz pierwszy po trzydziestu latach, przez które regularnie odwiedzam Amerykę, panienka w recepcji poprosiła o pokazanie paszportu i mozolnie spisała z niego numer do policyjnego rejestru. W zagrożeniu należy zrezygnować z przywileju anonimowości. Dawniej sztubacką zabawą było używanie w hotelach nazwisk historycznych postaci, meldowanie się pod pseudonimem Julius Cezar i uprzedzanie przyjaciół, żeby pod takim imieniem szukali mnie przez telefon. Dziś nikomu nie jest do śmiechu i radzę nie robić głupich żartów. Na lotnisku kontrola antyzamachowa zrobiła się naprawdę uciążliwa i to zarówno w Nowym Jorku, jak w Warszawie, gdzie całe konsylium badało, czy przewożony przeze mnie plamoznik nie jest wąglikiem albo kokainą. (Dla porządku podkreślam: nie mam żalu, lepiej sprawdzać każdy biały proszek, niż raz przepuścić coś niebezpiecznego).

Nagrywałem w Nowym Jorku komentarz do kilku moich filmów zakupionych przez jedną ze stacji kablowych (wynik starań świeżo powstałego Instytutu Kultury Polskiej w Nowym Jorku). W rozmowie przed kamerą pojawił się temat zamachów, a właściwie czegoś bardziej ogólnego, o czym w Ameryce do niedawna bardzo trudno było rozmawiać.

Polityka 4.2002 (2334) z dnia 26.01.2002; Zanussi; s. 89
Reklama