Archiwum Polityki

Zamiast Karnawału

Siedzi facet i gapi się w telewizor. Ogląda prognozę pogody. Powtarza za różową i słodką jak marcepan przepowiadaczką:
– W Białymstoku pięć stopni, w Lublinie cztery stopnie, w Łodzi dwa, w Gdańsku sześć, w Warszawie trzy stopnie...
– Cholera, co za bajzel – mruczy facet.
– A przecież oni zapowiadali powrót do normalności!

Jakby tego jeszcze było mało, z Karnawałem cieniutko. Wszyscy o tym piszą, „Polityka” też napisała, ile to i gdzie odwołano balów, skazując sfery zbliżone do elity na katusze niewytańczenia. Dawniej było inaczej. Boyowi zawdzięczamy wspomnienie z Karnawałów galicyjskich w czasach jego młodości; o Fikalskich rozmawiano tak, jak dziś dyskutuje się o Gulczasie. Co to były za tańce, co za przytupy: „Pot lał się z czoła, kołnierzyk skręcał się na szyi w mokry sznurek, przy zmianie koszuli (bo wytrawni tancerze brali ze sobą zapasowe koszule) można było wyżąć z niej kubeł wody” – relacjonuje kronikarz obyczajów. Dodając zgryźliwie: „Iluż godnych i inteligentnych ludzi dyskredytowało się podskakując jak wróbel na nitce... I nikt tego nie uniknął, bo nawet kadryl, który był tańcem »chodzonym«”, kończył się najzdradliwszą galopką z figurami”. Wtedy Karnawał zastępował biura matrymonialne: łączył pary, przyspieszał ożenki, doprowadzał do ołtarza. Później (to już lata trzydzieste) przed taneczników i balowniczów wysunęła się na plan pierwszy filantropia: miło pomyśleć, że dancingowy znój wspomaga potrzebujących. Z tamtych lat pochodzi definicja filantropa: serduszko ma tak dobre i czułe, że odda własne lakierki – dziadkowi inwalidzie bez nóg.

Polityka 5.2002 (2335) z dnia 02.02.2002; Groński; s. 85
Reklama