To już 43 (!) płyta w dyskografii Boba Dylana. Album „Love and Theft” właściwie nie powinien stanowić zaskoczenia dla osób, które znają dorobek tego artysty i wiedzą, w jak wiele przesileń i zwrotów obfitowała jego droga. Śpiewał folkowe, zaangażowane politycznie songi, ballady o miłości i o Bogu, wykorzystywał klimaty latynoskie, a jednocześnie uchodził za wybitnego muzyka rockowego. „Love and Theft” to jednak coś specjalnego: na swoje 60 urodziny Dylan zafundował sobie płytę, która jest powrotem do jego młodzieńczych fascynacji, czyli do bluesa i rockabilly. Mamy przeto 12 piosenek, opartych na prostej 12-taktowej frazie, ale w prostocie tej zawiera się spory ładunek finezji. Śpiewa tu Dylan niższym niż zwykle głosem, co powoduje, że odkrywamy w nim niebanalnego wokalistę. Do instrumentarium włączył skrzypce, bandżo, mandolinę i akordeon, co z kolei ujawnia tyleż skłonności do eksperymentu, ile przywiązania do muzycznej tradycji. Tym sposobem powstała płyta jednocześnie nostalgiczna i żywiołowa, liryczna i pełna dynamiki, rarytas dla starych fanów i, być może, objawienie dla nowej publiczności. M.P.
[dobre]
[średnie]
[złe]