W tym krótkim, niespełna dwugodzinnym(!) „Wiśniowym sadzie” na deskach wrocławskiego Polskiego tasują się czasy; absurdalny wieczorek taneczny „z przesławną kapelą żydowską” z aktu III wlewa się między kwestie początkowe. Spektakl nie rządzi się logiką linearną, to raczej wspomnienie. Kto tu wspomina? Może nie żaden z bohaterów – tylko cały ten dom, otoczony skazanym na topór sadem, pomny przemijającej świetności, zachwycająco skąpany przez Andrzeja Witkowskiego w matowym świetle zza przybrudzonych szyb? Odpychanie myśli o zagładzie jest tu głównym (choć tłumionym) motywem. Niekiedy eksploduje – jak w szaleńczej tyradzie Raniewskiej (znakomita Halina Skoczyńska) do młodego Trofimowa, mieszczącej w sobie całą rozpacz i bezsilność niezaspokojonej kobiety, wściekłą złość na świat i na siebie. Niekiedy zbliża się do granicy obłędu – jak w figurze Szarlotty (brawurowa Krzesisława Dubielówna), podstarzałej sztukmistrzyni z rozpuszczonymi włosami młódki, żałośnie odmawiającej przyjęcia do wiadomości upływu czasu. Te dwie sylwetki są może najwyrazistsze i najbardziej przejmujące w Czechowowskiej elegii, starannie i sprawnie, z dbałością o drugi i trzeci plan (Jepichodow Henryka Niebudka!) opowiedzianej na scenie przez Pawła Miśkiewicza. Może chwilami trochę nazbyt sentymentalnej (co razi, zwłaszcza gdy się pamięta precyzję psychologicznego skalpela Jerzego Jarockiego w obu „Płatonowach” na tej scenie). I jednak nazbyt skrótowej, nie zostawiającej miejsca na dopowiedzenie postaci Łopachina (tu dochodzą jeszcze słabości wykonawcze), Gajewa, Warii, Ani. „»Wiśniowy sad« płynie powoli, jak życie” – pisał Miśkiewicz w notatkach zamieszczonych w programie.