Guillermo O’Donnell wprowadził do literatury przedmiotu pojęcie delegowanej demokracji – takiego systemu, w którym demokracja zostaje zredukowana do minimum, do raz na parę lat przeprowadzanych wyborów. Między wyborami władza wykonawcza rządzi w istocie w sposób niepodzielny. Nie ma tu systematycznej kontroli, którą zapewnia monteskiuszowski podział władzy czy istnienie takich prawdziwie niezależnych instytucji jak Trybunał Konstytucyjny, Rada Polityki Pieniężnej, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, rzecznik praw obywatelskich.
Dla opisania tak ułomnej demokracji pisze się też o „demokracji wyborczej”, „nieliberalnej”, „cząstkowej”. Z reguły z takimi systemami mamy do czynienia w krajach wychodzących z dyktatury, zaklinowanych w drodze do pełnej demokracji liberalnej. Polskie kuriozum polega na tym, że rządy braci Kaczyńskich, dążąc do wyzwolenia się z ograniczeń słabych instytucji naszej demokracji – od owego „impossybilizmu” – konsekwentnie podważają, osłabiają, ośmieszają niezależne instytucje, aby skomasować jak najwięcej władzy w swoich rękach. Stąd zamach na Trybunał Konstytucyjny, służbę cywilną, sądownictwo, na KRRiT, rozmontowywanie bezpieczników, które ograniczają arbitralność, wolność władzy.
Czy PO jest rzeczywistą alternatywą? Trzeba pamiętać, że Platforma była równie gorliwym rzecznikiem IV RP, równie radykalnym krytykiem rozwoju Polski po 1989 r. co PiS.
PO głosowała też za szeregiem instytucjonalnych zmian wprowadzonych przez PiS, poparła też sprzeczną z jakimikolwiek zasadami państwa prawa ustawę lustracyjną. PiS na pewno jest rzecznikiem demokracji minimalistycznej, czy jednak Platforma może być uważana za rzecznika pełnokrwistej, liberalnej demokracji?