Archiwum Polityki

Strefa zgniotu

Wśród czytelników tych felietonów nie brak na pewno miłośników nart. To do nich zwracam się dziś przede wszystkim. Kocham narty, ale bez wzajemności. Stale robią mi na złość. Ja w prawo – one w lewo, ja prosto – one w bok, ja równolegle – one na krzyż. Skaranie boskie. Miłość jednak jest ślepa i nic nie jest w stanie mnie do nart zniechęcić.

Jak co roku o tej porze ruszyłem w góry, a do czytania zabrałem „Politykę” (nr 9) z 1 marca. Już pierwszy tytuł był dla mnie obiecujący: „Rzeź na stoku”. Rozsiadłem się wygodnie w samolocie, zapiąłem pasy, tak jak zamyka się barierkę na wyciągu krzesełkowym, i przystąpiłem do lektury: „Najczęstsze kontuzje na narciarskich stokach to już nie złamania i skręcenia, lecz wstrząśnienia mózgu i poważne rany” – czytamy. Niestety, kochana „Polityka” podaje odgrzewane kotlety. Wstrząśnienie mózgu na nartach to żadna nowość. Ja to miałem, proszę Państwa, na Kasprowym Wierchu w styczniu 1982 r., kiedy to jeszcze nie było modne. Świadkowie: Janek Bachleda i red. J. S., którego nie dekonspiruję, żeby mu nie zaszkodzić, że w stanie wojennym jeździł na nartach. Wstrząśnienie mózgu na nartach to taki sam news jak to, że królowa Bona umarła. A „poważne rany”? Nie chcę jak żaba podstawiać nogi, kiedy konia kują. Ale połamane żebra to ja miałem w marcu owego roku, zaledwie dwa miesiące później, na tej samej górze, bo innej w Polsce nie ma. Świadek – Andrzej Krzysztof Wróblewski.

Dotychczas nie nagłaśniałem tych faktów, ale teraz, kiedy liczy się kombatanctwo, dodam, że na Kasprowym zostałem przesłuchany i spisany przez patrol, a następnie zatrzymany do wyjaśnienia na kilka dni.

Polityka 11.2008 (2645) z dnia 15.03.2008; Passent; s. 112
Reklama