Polacy nie są na pewno narodem nazbyt sympatycznym ani tym bardziej rozumnym (choć w tej drugiej mierze zdarzają się niekiedy dziejowe wyjątki). Mają jednak jedną specyficzną i cudowną zaletę – nigdy do końca, choćby robili takie pozory, nie da się ich wtłoczyć w patetyczno-ideologiczne karby. I nie chodzi mi bynajmniej o opozycję polityczną, lecz ów duch immanentnej przekory, który zawsze obrodzi wisielczym lub absurdalnym dowcipem, przemyceniem między wierszami, zrobieniem na opak, a przynajmniej nie tak właśnie. Choćby najbardziej lodowate wiatry wiały po ulicach, zawsze z jakiejś bramy wylezie Leopold Tyrmand w czerwonych skarpetkach, nieskazitelnie światowy Aleksander Gieysztor, udający, że wiatru wcale nie ma i nigdy nie było, Piotr Skrzynecki, piszący operetki do nigdy niewystawienia, Janusz Szpotański...
Żaden rząd na świecie nie jest w stanie skontrolować wszystkiego. A Polak właśnie wlezie w każdą lukę, wykorzysta najmniejszy i choćby chwilowo niedopilnowany obszarek, żeby już tam posadzić swoje ziółko. A rzecz to nie bez znaczenia, gdyż wielkim i majestatycznym płytom betonowym zagrażają najbardziej malutkie przecieki wodne i wyrastające dzięki nim najniewinniejsze trawki. Nawet w okresie stalinowskim w Polsce czasami się to udawało. Przykładem „Tygodnik Powszechny”, piwniczne kluby jazzowe, bikiniarze. Przykładem także „Przekrój” sączący jad zachodniej kultury i niemożliwych do pogodzenia z socrealizmem czy to surrealizmu, czy abstrakcjonizmu, czy nieZMPowskiej mody, czy nawet najbanalniejszego kulturalnego wzoru podrywania. Coś zupełnie innego niż „Tygodnik Powszechny”, ale... w „Tygodniku Powszechnym” czytano „Przekrój”, a w „Przekroju” – „Tygodnik Powszechny”.