Kartka przy kasie warszawskiego Dramatycznego dramatycznie ostrzega, iż w drugiej części spektaklu nastąpi głośny wybuch; zaostrza przeto apetyt na pirotechniczne atrakcje. Aliści eksplozja wypada nader mizernie, będąc niestety adekwatnym zwieńczeniem drętwego widowiska. Piotr Cieślak po raz drugi ostatnimi laty sięga po komedię Szekspira – i po raz drugi ponosi porażkę, nie potrafiąc tchnąć iskry uczuć w tekst Stratfordczyka. Spektakl sprawia wrażenie, jakby przedmiotem troski inscenizatora było wszystko: eklektyczne kostiumy, sceneria tworzona przez projekcje i efekty laserowe – poza podstawowym motorem działań scenicznych: poza chorą, nieposkromioną miłością, prowadzącą na dno upokorzeń i skazaną na klęski. „Wszystko dobre, co dobrze się kończy ” to jedna z najbardziej gorzkich sztuk o niespełnieniu uczuciowym, jakie napisano. Tej goryczy nie sposób jednak dostrzec w warszawskim spektaklu, albowiem nie została dokonana elementarna analiza związków pomiędzy postaciami i ich podskórnych motywacji. Trudno zrozumieć, co pcha Helenę (debiutująca Anna Gajewska) do upokarzającej żebraniny o miłość, co ludzkiego tkwi w duszy gnidowatego Parollesa (fachowo, ale jednowymiarowo granego przez Jarosława Gajewskiego), dlaczego wszelkie namiętności grzęzną z miejsca w niespełnieniach, pozorach, pustosłowiu. W rezultacie oczywista ironia tytułu nie znajduje pokrycia w scenicznej rzeczywistości, w której króluje czyste błazeństwo Barańczakowych kalamburów sprawnie ogrywanych przez Sławomira Orzechowskiego. W zawody z nim rusza Zdzisław Wardejn czyniąc z chorego króla Francji wesołkowatego króla knajaków; potęgującym się błazeństwom (chętnie przyjmowanym przez znudzoną publiczność) najefektowniejszy nawet wybuch nie położyłby kresu.