„Ze mną umiera cały świat”, powiedział niedawno Andrzej Szczypiorski. I miał rację. Z każdym z nas umiera cały świat naszej pamięci, radości i rozpaczy, cieni przodków, przyjaciół i wrogów, zapachów dawno minionego dzieciństwa i smak historycznych wydarzeń. Wraz z Andrzejem odszedł na zawsze kolejny szmat XX wieku. Dzieciństwo w przedwojennej, inteligenckiej Warszawie, dom pepeesowskiego polityka, wrzesień 1939 r. widziany oczyma jedenastoletniego chłopca, okupacja, widok zagłady getta oglądanego z aryjskiej strony, powstanie warszawskie, kacet w Sachsenhausen, a następnie codzienność PRL – stalinizm, polski Październik, Marzec ’68, Gierek, stan wojenny.
Z Andrzejem Szczypiorskim pierwszy raz zetknąłem się w 1973 r. na zebraniu redakcyjnym „Polityki”. Wśród dziennikarskich znakomitości tamtych lat Andrzej wyróżniał się zawsze senatorską sylwetką i równie barwnym, co zdecydowanym tonem wypowiedzi. Zawsze wypełniał sobą pomieszczenie, do którego wszedł. Był w „Polityce” felietonistą zajmującym się stosunkowo nowym jeszcze medium, telewizją. Jako pisarz chętnie używał metafor i obrazów, jako publicysta był rubaszny i porywczy, dowcipny i uparty. Jego oceny przy redakcyjnym stole były wyraziste, pospieszne i niekiedy apodyktyczne. W 1974 r. „Polityka” rozwiązała – nie z własnej zresztą woli – z Andrzejem umowę, ponieważ ten podpisał jeden z pierwszych w czasach Gierka listów protestacyjnych.
Nieco wcześniej ukazała się „Msza za miasto Arras”, którą cała warszawska (i nie tylko) inteligencja czytała jako powieść z kluczem o Marcu 1968 r., chodziło w niej o psychozę polowania na czarownice w XIII wieku w małym francuskim mieście.