Cały dowcip z Timbuktu polega na tym, że większość ludzi nie wierzy w jego istnienie – doktor Haidara, właściciel jedynej prywatnej apteki w mieście, bawi się swym paradoksem, nalewając brunatną herbatę do małej szklaneczki. Po chwili napój wraca do czajniczka. Przygotowanie kilku łyków mocnego wywaru zajmuje całe kwadranse. Doktor, mimo że nigdy nie wędrował przez pustynię, kultywuje tradycję nomadów, powtarza tę jedyną czynność, która może wypełnić bezkres czasu potrzebnego przez wieki do przemierzania Sahary.
Timbuktu. Nazwa magiczna. Jak Atlantyda. Koniec świata. Właściwie można zrozumieć tych ochotników z organizacji humanitarnych, którzy skierowani do Mali rzucają się na mapę i ze zdziwieniem odkrywają, że Tomboctou (z francuska) rzeczywiście istnieje. Setki kilometrów od najbliższego asfaltu, za wielką rzeką Niger, na granicy Sahary, ale jednak istnieje. Potem, kiedy się już do miasteczka dotrze, człowiek stwierdza, że najwięcej warte było właśnie samo długie i męczące docieranie. I stempel w paszporcie, bo w Mali policja lubuje się we wbijaniu wielgachnych pieczątek do dokumentów podróży: widziany w komisariacie policji w Timbuktu dnia..., jechał z..., podąża do... .
Z historii został piasek
W 1494 r. hiszpański Maur, legendarny podróżnik Wazzan Zayyati, zwany Leonem Afrykańskim, dotarł do Timbuktu i opisał miasto pełne uczonych lekarzy, teologów i prawników, utrzymywanych przez hojnego króla. Wtedy gdy Timbuktu stało u szczytu potęgi i było stolicą świata afroislamskiego, miasto liczyło ponad sto tysięcy ludzi. Co piąty z nich poświęcał się nauce. Mimo że Timbuktu nie znało koła, jego szkoły stały na wyższym poziomie niż w wielu europejskich stolicach. Miasto kwitło, gdyż stanowiło centrum wymiany handlowej: z północy wielbłądzie karawany Tuaregów wiozły sól, zabierając przywożone z południa złoto i niewolników.