Archiwum Polityki

Na północ od końca świata

W Araouane, na północy Mali, deszcz spadł ostatni raz 54 lata temu. Trzy godziny po świcie i dwie przed zmierzchem, tylko wtedy daje się wytrzymać. Kiedy słońce powoli rusza ku zenitowi, zrywa się wschodni wiatr. Niesie mikroskopijne grudki piachu, wciskając je w oczy, uszy, nozdrza, w pokarm i wodę, w każde zagłębienie turbanu. Temperatura w cieniu dawno już przekroczyła czterdziestą kreskę, w słońcu to już piekło. Araouane to piekło. Żyje w nim stu pięćdziesięciu ludzi. Kiedyś było ich trzy tysiące. Ale piach zabiera wszystko. Domy, w których rodzili się najstarsi mieszkańcy osady, leżą teraz kilkanaście, kilkadziesiąt metrów pod ziemią.

Cały dowcip z Timbuktu polega na tym, że większość ludzi nie wierzy w jego istnienie – doktor Haidara, właściciel jedynej prywatnej apteki w mieście, bawi się swym paradoksem, nalewając brunatną herbatę do małej szklaneczki. Po chwili napój wraca do czajniczka. Przygotowanie kilku łyków mocnego wywaru zajmuje całe kwadranse. Doktor, mimo że nigdy nie wędrował przez pustynię, kultywuje tradycję nomadów, powtarza tę jedyną czynność, która może wypełnić bezkres czasu potrzebnego przez wieki do przemierzania Sahary.

Timbuktu. Nazwa magiczna. Jak Atlantyda. Koniec świata. Właściwie można zrozumieć tych ochotników z organizacji humanitarnych, którzy skierowani do Mali rzucają się na mapę i ze zdziwieniem odkrywają, że Tomboctou (z francuska) rzeczywiście istnieje. Setki kilometrów od najbliższego asfaltu, za wielką rzeką Niger, na granicy Sahary, ale jednak istnieje. Potem, kiedy się już do miasteczka dotrze, człowiek stwierdza, że najwięcej warte było właśnie samo długie i męczące docieranie. I stempel w paszporcie, bo w Mali policja lubuje się we wbijaniu wielgachnych pieczątek do dokumentów podróży: widziany w komisariacie policji w Timbuktu dnia..., jechał z..., podąża do... .

Z historii został piasek

W 1494 r. hiszpański Maur, legendarny podróżnik Wazzan Zayyati, zwany Leonem Afrykańskim, dotarł do Timbuktu i opisał miasto pełne uczonych lekarzy, teologów i prawników, utrzymywanych przez hojnego króla. Wtedy gdy Timbuktu stało u szczytu potęgi i było stolicą świata afroislamskiego, miasto liczyło ponad sto tysięcy ludzi. Co piąty z nich poświęcał się nauce. Mimo że Timbuktu nie znało koła, jego szkoły stały na wyższym poziomie niż w wielu europejskich stolicach.

Polityka 19.2000 (2244) z dnia 06.05.2000; Na własne oczy; s. 108
Reklama