Archiwum Polityki

Prace ręczne

Wbrew pozorom z silnym zapałem zabieram się do pisania o rzekomo doszczętnie zgranej sprawie wyborów amerykańskich. Sprawa ta bowiem z racji swej ślimaczości spowszechniała i zmarginalizowała się do tego stopnia, że mam być może złudne, ale za to jakże ożywcze poczucie wydobywania jej na wierzch. Niby piszę o ciągnących się jak coś paskudnego niezwykle istotnych wyborach w skali globu, a mam kameralnie przyjemne poczucie pisania o rzeczy maleńkiej, prywatnej i nieznanej. Niby piszę o wydarzeniu tak masowo wałkowanym przez światową prasę, jak – dajmy na to – występy Olbrychskiego w Zachęcie, a mam poczucie, jakbym odkurzał z zupełnego zapomnienia jakiś prehistoryczny eksces.

Otóż sprawą, która wzbudziła moje specjalne ożywienie, była sprawa ręcznego liczenia głosów. To znaczy ożywiło mnie nie tyle samo ręczne liczenie, co powszechne wyszydzanie ręcznego liczenia, kwestionowanie ręcznego liczenia, polemizowanie z ręcznym liczeniem. Oto do czego doszła Ameryka – powiadano ze skwapliwym szyderstwem – oto do czego doszła Ameryka: ona musi liczyć ręcznie. Rzekomo upokarzający fakt ręcznego liczenia głosów stał się oznaką gigantycznego regresu, znamieniem potwornego upadku cywilizacyjnego, katastrofy. Stacje telewizyjne całego świata maniakalnie i z pogardliwą satysfakcją pokazywały grupę ludzi oglądających pod światło kartki wyborcze, na twarzach było wprawdzie znać człowieczą udrękę i humanistyczny mozół, ale to, że ludzie ci kartki wyborcze w ogóle brali do rąk, miało być symptomem ich całkowitej degrengolady – jakby to nie wysoka komisja była, ale nie znająca żadnych wynalazków grupa karłowatych Papuasów.

Moją nieskomplikowaną myśl finalną zdradzę tu od razu, mnie się mianowicie zdaje, że to nie jest fiasko, że to jest normalne, jak się coś (nawet, a może zwłaszcza, coś ważnego) od czasu do czasu zrobi gołymi rękami.

Polityka 51.2000 (2276) z dnia 16.12.2000; Pilch; s. 99
Reklama