Amerykańska epopeja wyborcza budzi w całym świecie uczucia zwane z niemiecka Schadenfreude, co w tłumaczeniu oznacza radość przeżywaną z powodu cudzej szkody. Radość taka jest głęboko nieszlachetna. Zobowiązani nakazem miłości bliźniego powinniśmy się martwić, kiedy komuś się nie powodzi, a tymczasem często w głębi duszy przeżywamy radość w przekonaniu, że szkoda, z którą mamy do czynienia, jest sprawiedliwą karą. Cieszy szkoda u tego, któremu się dobrze powodzi, który ma nad nami przewagę. Kiedy biedakowi się nie wiedzie, trzeba jeszcze większego biedaka, żeby mógł się ucieszyć z nieszczęścia.
Niemożność ustalenia, kto w końcu wygrał wybory, jest problemem zupełnie technicznym. Przypomina problemy gier liczbowych, czyli różnych form totolotka, w których od czasu do czasu nie można odnaleźć kuponu zwycięzcy i sprawa kończy się w sądzie. Analogia leży zarówno w samej technice obliczeń (w której jesteśmy zdani na jakieś maszyny do liczenia), jak i w tym, że na końcu jest sąd, a więc adwokaci, kodeksy, wyroki, apelacje, świadkowie, eksperci i wreszcie czynnik ludzki. To, komu sędzia sprzyja, czyim argumentom daje wiarę. Na tym szczeblu można się spodziewać, że występuje czynnik ludzki w takim znajomym wymiarze – sędzia daje wiarę tej stronie, która jawi się jako bardziej sympatyczna, a do tego biedna, bo skrzywdzona – w amerykańskim przykładzie taką stroną powinien być pan Bush, bo on nie był jeszcze prezydentem, a pan Gore był już przez osiem lat wice, a więc mógł się nacieszyć Białym Domem, chociaż był w nim tylko jako numer drugi (nie bez nadziei wszakże, że jeżeli numer pierwszy nagle zachoruje, to ten drugi zajmie jego fotel).