Scena jest jak ring zapaśniczy. Kwartet bohaterów „Męża i żony” wkracza na nią razem. Wszyscy kłaniają się, jak zawodnicy przed walką; eleganckie, choć dość swobodne, czarne stroje podkreślają „gotowość bojową”. Nikt nie opuści areny aż do końca krótkiej, niewiele ponadgodzinnej inscenizacji. Nie o intrygę Fredrowskiej komedii chodzi Annie Augustynowicz, laureatce Paszportu „Polityki”, reżyserującej gościnnie w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku – lecz o samą grę erotycznych uniesień i zdrad. Grę symbolizowaną poprzez małą czerwoną piłeczkę, która podawana z rąk do rąk, pocierana, miętoszona, ogrywana w najrozmaitszy sposób, łączy bohaterów. Efektowny pomysł i subtelny, pozbawiony wszelkiej wulgarności, a przy tym – poprzez swą całkowitą mechaniczność – odbierający wszelką radość grze, nadający jej jakiś smutek. Pierwsze recenzje z premiery mówiły o całkowitej nieśmieszności tak granego Fredry. Kilkanaście dni później proporcje żartu i smutku wyrównały się – być może dzięki aktorskiemu wdziękowi przede wszystkim Grzegorza Gzyla i Doroty Kolak. Bardzo daleka jednak od nastroju, jaki przywykliśmy kojarzyć z „Mężem i żoną” Fredry, jest ta opowieść o grze pozorów skrywających uczuciową pustkę. Całkiem współczesną.
A.C.
:-, dobre
:-' średnie
:-( złe