Jak nietrudno odgadnąć, w tytule chodzi o pierwszy milion zarobiony przez pionierów naszego, bujnie rozwijającego się kapitalizmu. Tutaj są nimi trzej młodzieńcy z warszawskiej Pragi (plus dziewczyna w tle), którzy rozpoczynali biznes w schyłkowej fazie realsocjalizmu handlując papierem toaletowym, zaś na początku lat dziewięćdziesiątych – kiedy toczy się akcja filmu – dorobili się wielkich fortun. Spora część scen „Pierwszego miliona” rozgrywa się w miejscu dla tego czasu magicznym – w gmachu giełdy, gdzie jeszcze niedawno mieścił się sztab PZPR. Tam gdzie centralni planiści ustalali założenia i pryncypia, teraz toczy się hazardowa gra, która daje bohaterom nowych czasów szansę natychmiastowego wzbogacenia się. Jakby oglądało się na żywo amerykański film o karierze pucybuta przemienionego w milionera. Nic dziwnego, że ów okres spontanicznego rozwoju giełdy nęci scenarzystów i reżyserów. Parę lat temu był film Natalii Gruz-Krynckiej „Amok”, całkiem przyzwoity, ale przepadł, może z powodu braku promocji? Dzieło scenarzysty Marka Millera i reżysera Waldemara Dzikiego wchodzi na ekrany poprzedzone dobrze przeprowadzoną kampanią reklamową i aż w 40 kopiach, co jest niesłychanym wyróżnieniem dla obrazu współczesnego. Przypuszczalnie frekwencja dopisze, film jest bowiem perfekcyjnie zrobiony, świetnie zagrany, wszystko dużo powyżej średniej krajowej. Więc dlaczego nie byłem zachwycony? Chyba nie tylko dlatego, że nie znam się na giełdzie i w ogóle mało mnie obchodzą opowieści o pieniądzach. Moim zdaniem, młodym bohaterom „Pierwszego miliona” czegoś jednak brakuje. Jak to, chłopaki z biednej praskiej ulicy zdobywają miliony i jedynym ich marzeniem jest poszaleć w Paryżu?