Krótkie pobyty w nieznanych krajach pozwalają wynieść wrażenia syntetyczne, niezakłócone szczegółową wiedzą, która częstokroć mąci klarowność pierwszych wrażeń. Często bardzo długi pobyt w obcym kraju i szczegółowa znajomość odmiennej rzeczywistości potwierdza wiele z tych pierwszych, pochopnych uogólnień.
Wątpię, bym kiedykolwiek miał szansę pogłębić moją znajomość Korei, natomiast chętnie się z państwem podzielę wrażeniami z krótkiego, dwutygodniowego pobytu. Wrażenia te odcisnęły się mocno, bo trafiły na bazę kompletnej niewiedzy. Byłem wielokrotnie w Japonii i raz w Chinach, a Korea aż do tej jesieni pozostawała mi ziemią nieznaną.
Pisząc Korea mam na myśli, oczywiście, południowe państwo. To północne, chociaż sztucznie oddzielone, jawi się jako ostatnia wyspa w ginącym archipelagu dyktatur marksistowskich. Południowi Koreańczycy wydają się nieskończenie odlegli od swych północnych braci. Ta odległość pozostaje o wiele większa aniżeli dystans, który dzielił niegdyś Niemcy wschodnie od zachodnich. Tam przynajmniej istniała jakaś maleńka wymiana, istniał tranzyt drogowy i kolejowy, a w Korei niemal do wczoraj istniała tylko nieprzejednana wrogość. Dolna, południowa część półwyspu nie ma żadnych połączeń z resztą kontynentu, bo przez strefę zdemilitaryzowaną nie prowadzą ani tory kolejowe, ani drogi. W trakcie mojego krótkiego pobytu prezydent Korei Południowej otrzymał tegoroczną pokojową Nagrodę Nobla i wygląda na to, że nareszcie ruszył z miejsca proces przybliżania, który kiedyś, w przyszłości jeszcze nie do wyobrażenia, ma przywrócić jedność obu krajom.
Korea Południowa ludnościowo przypomina Polskę; do niedawna była krajem rolniczym, a dziś, po kilku dziesiątkach lat gwałtownego wzrostu, większość ludzi żyje w miastach, z których Seul jest bodajże dziesiątym na liście światowych metropolii, a mniejszy Pusan na wybrzeżu ma cztery miliony mieszkańców i metro, o jakim w Warszawie długo nie będziemy mogli marzyć.