Archiwum Polityki

I my też

Trzeba było półtora roku śledztwa i zasadzek zastawianych przez sprytnego sędziego, żeby dwóch kolarzy francuskich: Richard Virenque i Luc Leblanc, przyznało się do stosowania niedozwolonych środków farmakologicznych, czyli tak zwanego dopingu. Nie są to pierwsi z rzędu cykliści. Virenque – ulubieniec Francuzów – był od 1994 do 1997 corocznie „królem gór” Tour de France, Leblanc – mistrzem świata zawodowców w 1994, żeby podać tylko ich najsławniejsze sukcesy. Teraz obaj popłakiwali kornie przed trybunałem: „Nie robiliśmy niczego, co uderzałoby w ducha naszego sportu...” I zapewne mieli rację. Ci starzy wyjadacze szosowych tras nawet w tak krytycznej dla nich chwili, zmowa milczenia obowiązywała nadal, nie odważyli się jednak powiedzieć: „Robiliśmy to, co wszyscy”. Natomiast, oczywiście, znalazły się natychmiast hieny – byli koledzy, którzy nie tylko ponoć sami niczego nie brali, ale przez lata nic nie widzieli i o niczym nie wiedzieli, teraz oburzeni, potępiający i piętnujący... Tak oto obowiązujące prawa stają się winne spektaklowi hipokryzji i publicznego zgorszenia.

Biegała ci oto niedawno długopazurzasta sprinterka amerykańska, której w ciągu przedolimpijskiego roku przybyło pół tony mięśni, zaś rekordy świata biła na zawołanie. Każde dziecko od Władywostoku po Valparaiso wiedziało, co jest grane. Tylko nie sędziowie. Bo też analizy nic nie wykazywały. Czego to dowodziło? – Tego jedynie, że miała dobrych farmaceutów na usługi, którzy potrafią działać szybciej niż szacowne komisje wpisujące na długie listy wciąż nowe zakazane specyfiki. Potem atletka zmarła tajemniczo w kwiecie wieku, więc problem przestał istnieć.

A jest przecież tak.

Polityka 48.2000 (2273) z dnia 25.11.2000; Stomma; s. 106
Reklama