Jest rok 1941, jakiś sztetl w Europie Wschodniej, gdzie wciąż jeszcze życie toczy się swym dawnym rytmem. Pierwsze sceny wręcz przypominają rodzajowe obrazki ze „Skrzypka na dachu”. Ale groza nadciąga, miejscowy szaleniec Szlomo jest świadkiem, jak Niemcy wywożą do obozów mieszkańców pobliskiej wsi. Wraca biegiem do swoich, opowiada, co widział. Zbiera się rada mędrców, obrady są burzliwe, ale to właśnie Szlomo zgłasza wprost genialny pomysł. Przekonuje on: po co czekać biernie, aż Niemcy nas wywiozą, lepiej wywieźmy się sami! I rzecz jasna nie do krematorium, tylko do Ziemi Obiecanej. Trzeba tylko załatwić parę drobiazgów: przede wszystkim zdobyć pociąg i znaleźć Niemców, którzy nim pokierują. Oczywiście, za Niemców przebiorą się Żydzi, z czym zresztą będą na początku ogromne kłopoty, gdyż nikt nie zgłasza się na ochotnika. Ale wytypowani „hitlerowcy” nieźle się wczują w swą rolę. W końcu cały sztetl ładuje się do wagonów i wesoły pociąg-widmo, którego nie ma w żadnym ziemskim rozkładzie jazdy, mknie do nieistniejącej stacji Ocalenie.
Jak było do przewidzenia, wkrótce pojawią się kłopoty, czyli prawdziwi hitlerowcy na mijanych stacjach, ale udaje się jakoś pokonać z humorem jedną przeszkodę po drugiej, i nawet w sytuacjach beznadziejnych pojawia się w końcu szczęśliwe rozwiązanie. Ciekawe rzeczy dzieją się również w wagonach, gdzie toczy się normalne życie, a nawet dochodzi do humorystycznych sporów ideologicznych, gdyż utworzona została tajna organizacja komunistyczna, która chce natychmiast obalać stary świat. A młodzi się kochają, jak zawsze. Oczywiście, to baśń tylko, zresztą z realistycznym zakończeniem, które niczego jednak nie zmienia, przeciwnie – sprawia, że baśń wydaje się jeszcze piękniejsza.