Najpierw dzwonił do redakcji, powiadamiając, że przygotowuje kolejny artykuł: zwykle streszczał jego zawartość, mówiąc, co będzie na początku, co w środku, a czego dotyczy zakończenie. Po kilku dniach redakcyjny kierowca jechał odebrać gotowy materiał. Kiedy artykuł ukazywał się w numerze, Waldorff dzwonił po raz trzeci, piekląc się, jeżeli w tekście dokonana została choćby najdrobniejsza zmiana. Przywiązywał ogromną wagę do każdego słowa, dobierał je długo i starannie, nieraz już na gotowym niezwykle starannym maszynopisie – pisał na maszynie, której czcionkę rozpoznać można było z daleka – nanosił odręczne poprawki.
Język Jerzego Waldorffa to jest temat na studium dla doktoranta polonistyki. Jestem pewien, że kiedyś taka praca powstanie. Pisał barwnie, ze swadą, z poczuciem humoru, stosując gustowne archaizmy, owe piękne relikty zapomnianego języka sarmackiej staropolszczyzny. W jego ustach i pod jego piórem brzmiały one naturalnie. Chronił się w tym języku przed pospolitością naszych czasów, dawał do zrozumienia, iż on jest z innego świata.
Był człowiekiem przedwojennym, demonstrował z upodobaniem niedzisiejszy styl bycia, nie żył jednak ani przez chwilę poza współczesnością. Mówiąc niemodnym dziś językiem, demonstrował postawę obywatelską, w dawnym republikańskim znaczeniu słowa – to znaczy poczuwał się do odpowiedzialności za losy ogółu. Wszyscy wiemy o Jego zasługach dla ratowania Powązek, o zakopiańskiej Atmie Karola Szymanowskiego czy pomniku wystawionym marszałkowi Piłsudskiemu przed Belwederem. Ale Waldorffowi ogromnie dużo zawdzięcza również Polska wojewódzka i powiatowa. Przez lata walczył dzielnie o zabytki, szkoły muzyczne, zagrożone instytucje kultury. Kiedy był młodszy, patronował lokalnym imprezom muzycznym, wspierał młode talenty, będąc nie tylko krytykiem muzycznym, ale jednocześnie mecenasem.