W „zreformowanym” systemie zatraca się istota ubezpieczenia zdrowotnego (POLITYKA 10). U jego podstaw leży założenie, że pechowiec, którego dotknie choroba, ma zapewnione leczenie niezależnie od tego, czy posiada na to pieniądze.
Optymalizacja kosztów prowadzonych przez kasy chorych nie ma nic wspólnego z racjonalnym oszczędzaniem. Nieszczęścia – jakim jest choroba, nie da się urynkowić. Przerażenie budzi strach biednych ludzi przed wezwaniem pogotowia. Powstały kosztowne, wyśmienicie opłacone czapy w kasach chorych, gdzie byle urzędniczyna zarabia więcej od wybitnego ordynatora.
W ostatnich latach powstały nieźle zorganizowane prywatne gabinety lekarskie. W przeszłości, w razie potrzeby, na specjalistyczne badania można było być skierowanym z takiego gabinetu. Obecnie lecząc się w prywatnym gabinecie po skierowanie należy zwrócić się do lekarza domowego. Kto i po co to wymyślił? Czy wybitny specjalista, bo do takich się chodzi za własne pieniądze, wypisze skierowanie na niewłaściwe badania? Za skierowania od lekarza domowego nikt tu taniej nie będzie leczył.
W Australii korzystałem z tamtejszej służby zdrowia. Nikt nie kontraktował porad medycznych. Po prostu wybierało się lekarza. W przychodniach przyszpitalnych ubezpieczenie pokrywało w całości konsultacje. Trzeba jednak było odsiedzieć swoje w kolejce. U wielu specjalistów koszt konsultacji był wyższy, ale za to bez kolejki, wtedy opłacało się rachunek, który przesyłany był do właściwego towarzystwa ubezpieczeniowego, które refundowało rachunek do wysokości standardowego ubezpieczenia. Każdy lekarz miał prawo skierować na każde badania uznane przez niego za konieczne. Kosztowną koncepcję biurokracji wymyślili politycy, aby w ten sposób zapewnić sobie dobre posady i wpływ na duże pieniądze.