Archiwum Polityki

Prawdziwa twarz Kopciuszka

Pomogłam w przysposobieniu przynajmniej piętnaściorga dzieci gorąco do tego namawiając wahających się, bezdzietnych lub mających własne dzieci przyjaciół, znajomych i ich znajomych. Odszukałam telefony w starych notesach. Zatelefonowałam do dziewięciu rodzin. Do pozostałych bałam się już dzwonić.

Zadzwoniła do mnie pani X. – Moja córka wychodzi dziś za mąż – powiedziała. – Ma pani w tym udział. Przed dwudziestu laty przeczytałam pani artykuł o adopcji. Popłakaliśmy się z mężem. Przyjęliśmy do rodziny dziewczynkę i kochaliśmy ją bardziej od syna, którego urodziłam. Zniszczyła nam życie.

Napisałam wiele tekstów o adopcji. Widziałam w domach dziecka setki dzieci, klejących się do każdego, kto bodaj zatrzyma na nich dłużej wzrok. „Weźcie je, otoczcie miłością i opieką” – pisałam. Nie miały nikogo na wyłączność przez pierwsze lata życia i dlatego chorują. Trzeba się nauczyć postępowania z takim dzieckiem, trzeba wiedzy, cierpliwości, a nade wszystko miłości. Witaminy „M”, która czyni cuda.

Nie tylko pisałam, pomagałam adoptować. To byli doprawdy świetni ludzie. Mądrzy, przyjaźni światu, niebiedni: właśnie tacy przeważnie adoptują dzieci. Mniej altruistyczni a zasobni jeżdżą opalać się na Goa albo szczerze i uczciwie mówią, że nie wiedzą, czy mieliby serce dla cudzego. Albo ich zwyczajnie nie stać.

„Moje” dzieci świetnie się rozwijały i rosły. Później kontakty z ich rodzicami rozluźniły się, oni wyraźnie ich ze mną nie szukali.

Jak dwie połówki

Anna B. wzięta w drugim roku życia z domu dziecka w Stargardzie Szczecińskim kierowanego przez ówczesnego dyrektora, który z pewnością oddał do adopcji więcej dzieci niż sierocińce z kilku województw razem wzięte. Pamiętam pokój przygotowany na jej przyjęcie u doktorostwa B. – w różowe paski. Matka i dziecko przylgnęły do siebie jak dwie połówki szukające się po świecie. Pani B. mówiła, że tęskni za nią, jak musi wyjść bodaj na zakupy, na godzinę, na pół.

Polityka 41.2000 (2266) z dnia 07.10.2000; Kraj; s. 28
Reklama