Zadzwoniła do mnie pani X. – Moja córka wychodzi dziś za mąż – powiedziała. – Ma pani w tym udział. Przed dwudziestu laty przeczytałam pani artykuł o adopcji. Popłakaliśmy się z mężem. Przyjęliśmy do rodziny dziewczynkę i kochaliśmy ją bardziej od syna, którego urodziłam. Zniszczyła nam życie.
Napisałam wiele tekstów o adopcji. Widziałam w domach dziecka setki dzieci, klejących się do każdego, kto bodaj zatrzyma na nich dłużej wzrok. „Weźcie je, otoczcie miłością i opieką” – pisałam. Nie miały nikogo na wyłączność przez pierwsze lata życia i dlatego chorują. Trzeba się nauczyć postępowania z takim dzieckiem, trzeba wiedzy, cierpliwości, a nade wszystko miłości. Witaminy „M”, która czyni cuda.
Nie tylko pisałam, pomagałam adoptować. To byli doprawdy świetni ludzie. Mądrzy, przyjaźni światu, niebiedni: właśnie tacy przeważnie adoptują dzieci. Mniej altruistyczni a zasobni jeżdżą opalać się na Goa albo szczerze i uczciwie mówią, że nie wiedzą, czy mieliby serce dla cudzego. Albo ich zwyczajnie nie stać.
„Moje” dzieci świetnie się rozwijały i rosły. Później kontakty z ich rodzicami rozluźniły się, oni wyraźnie ich ze mną nie szukali.
Jak dwie połówki
Anna B. wzięta w drugim roku życia z domu dziecka w Stargardzie Szczecińskim kierowanego przez ówczesnego dyrektora, który z pewnością oddał do adopcji więcej dzieci niż sierocińce z kilku województw razem wzięte. Pamiętam pokój przygotowany na jej przyjęcie u doktorostwa B. – w różowe paski. Matka i dziecko przylgnęły do siebie jak dwie połówki szukające się po świecie. Pani B. mówiła, że tęskni za nią, jak musi wyjść bodaj na zakupy, na godzinę, na pół.