Ostatnio jesteśmy świadkami, jak rząd rozpaczliwie szuka pieniędzy na zagwarantowane podwyżki dla nauczycieli. Grozi nam kolejna podwyżka cen mieszkań, ponieważ prawdopodobnie wzrośnie VAT na materiały budowlane, a przydział mieszkań spółdzielczych także ma być opodatkowany. W tym samym czasie Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi usiłuje wydać w trybie bezprzetargowym 35,9 mln zł na zakup luksusowej kamienicy w centrum Warszawy. Przyszli emeryci nawet nie wiedzą, że to oni zrzucili się na ten zakup.
W Urzędzie Zamówień Publicznych nie są pewni, czy pieniądze, jakimi dysponuje UNFE, można jeszcze nazywać publicznymi. Są to już bowiem „środki specjalne”. Najmodniejszy wytrych, za pomocą którego można dobrać się do państwowej kasy najzupełniej zgodnie z prawem! Warto przypomnieć, jak politycy szlifowali ten sposób pozbawiania podatników pieniędzy i wydawania ich bez społecznej kontroli.
Ziarnko do ziarnka
– Pomysł utworzenia środków specjalnych narodził się jeszcze w latach 70. i w ówczesnej postaci był racjonalny – przypomina Wojciech Misiąg, wiceminister finansów w pierwszym rządzie solidarnościowym, obecnie w Instytucie Badań nad Gospodarką Rynkową. Chodziło o to, aby np. szkoły, które wynajmują salę gimnastyczną na wesele czy klasę na prywatną naukę języków obcych, nie musiały oddawać zarobionych w ten sposób pieniędzy do budżetu państwa, lecz mogły spożytkować je same. Zezwolono im na utworzenie odrębnego rachunku, na którym mogły te środki specjalne gromadzić.
Pomysł odkurzono w 1996 r., dając ujście obłudzie polityków. Chcieli oni przed społeczeństwem stwarzać wrażenie, że ulegają głosowi ludu i nie pozwalają na wysokie płace administracji centralnej. Jednocześnie doskonale zdawali sobie sprawę, że za niskie pensje nie utrzymają na rządowych posadach fachowców w takim np.