Najpierw był grudzień 1970 r. Strajki największych zakładów Gdańska, Gdyni, Elbląga i Szczecina w proteście przeciwko podwyżkom cen. Wielotysięczne manifestacje. I pięć dni regularnych walk ulicznych. Płonące gmachy partyjnych komitetów i urzędów publicznych, zniszczone samochody, rozbijane i okradane sklepy. Pięć tysięcy funkcjonariuszy milicji wysłanych do stłumienia protestu, a kiedy nie pomogło – rzucenie do akcji wojska: 27 tys. żołnierzy, 550 czołgów, 750 transporterów i ok. 100 śmigłowców i samolotów. Gazy łzawiące, a w końcu strzały – najpierw ostrzegawcze, później w ludzi. W efekcie ofiary: według oficjalnych danych 41 zabitych (z czego 17 podczas klasycznej rzezi w Gdyni 17 grudnia) i ponad tysiąc rannych. Oraz ponad 3 tys. aresztowanych (70 proc. robotników i 13 proc. uczniów), większość z nich bitych i upokarzanych.
W solidarności siła
Wszystko to musiało na lata zapaść w pamięć mieszkańcom Wybrzeża. Ale wydarzenia Grudnia ’70 oraz następnych miesięcy przyniosły im także kilka ważnych wniosków.
Po pierwsze, okazało się, choć cena była straszna, że społeczeństwo jest w stanie wymusić na władzy spełnienie przynajmniej niektórych swoich żądań. Już drugi raz w dziejach PRL (pierwszym przypadkiem był Poznański Czerwiec 1956 r.) komunistyczna władza musiała ustąpić pod naciskiem obywateli. Ba, zdobyła się na odsunięcie skompromitowanych przywódców i samokrytykę. Efektem był wzrost poczucia siły w społeczeństwie – a za główną ostoję zaczęto uważać wielkie zakłady pracy i robotników wielkoprzemysłowych.
Po drugie, stało się jasne, że olbrzymie znaczenie ma odpowiednia taktyka walki: najlepszą bronią jest strajk, a warunkiem powodzenia – solidarność między zakładami w regionie, a najlepiej w całym kraju.