W podręcznikach gry giełdowej dla początkujących od dziesiątków lat nieodmiennie umieszczana jest dobra rada: „Kupuj w dołku”. Minister skarbu z reguły jednak coś sprzedaje. A skoro tak, to musi postępować inaczej. Zasady tej gry są proste: roczne plany prywatyzacyjne trzeba rozbudowywać w okresie dobrej koniunktury, a sprzedawać tylko te spółki, które są dobrze przygotowane. Mają sensowny plan rozwoju, dogadany układ z załogą i w miarę jasne perspektywy. W finale takiej operacji wszyscy powinni być szczęśliwi: inwestor, bo nie przepłacił, zarząd firmy, bo znalazł środki na rozwój, i Skarb Państwa, bo godziwie sprzedał towar. Ubiegły rok, ze względu na szybkie tempo rozwoju gospodarki, dobrą koniunkturę na giełdzie i rosnące zainteresowanie inwestorów, z mojego punktu widzenia dla prywatyzacji był niemal idealny. Dlatego żałuję, że tak niewiele firm udało się sprzedać.
Na przeszkodzie w kilku przypadkach stanęły właśnie nieukończone przygotowania. W innych całą sprawę utrudniły polityczne konflikty, właściwie nieuniknione przy sprzedaży dużych, kluczowych dla gospodarki firm. Dziś już widać, że usilne poszukiwania inwestorów branżowych w co najmniej kilku przypadkach można było sobie darować. Po prostu prowadziły w ślepy zaułek. Tak się złożyło, że w 2004 r. wszystkie największe prywatyzacje zostały w Polsce przeprowadzone w formie oferty publicznej, poprzez giełdę. I nie tylko ja sądzę, że ta metoda dała naprawdę przyzwoite rezultaty.
Szukanie inwestora branżowego dla PKO BP w 2004 r. musiałoby się skończyć kolejną gigantyczną awanturą. A tak mamy przynajmniej przeprowadzony proces upublicznienia akcji największego polskiego banku.