Ciekawe, że wysokie notowania dotyczą właśnie rządzącej partii, wciąż zapewne postrzeganej jako pogromczyni PiS, dobre wyniki ma też nadal Tusk, przywódca tego pogromu, ale już nie rząd. Te niskie oceny rządu najlepiej dowodzą braku dobrego PR dzisiejszej władzy, bo za partią stoją ideologia i resentymenty, bardziej odporne na erozję, zaś rząd styka się z codzienną rzeczywistością, gdzie właśnie najbardziej trzeba dobrej społecznej komunikacji. A tego nie ma.
– Rząd jak zwykle nabiera piarowsko opinię publiczną – stwierdziła przy okazji prezydencko-premierowskiej wojny o samolot do Brukseli posłanka PiS Elżbieta Jakubiak. – Obawiamy się, że chodzi o PR, jak to już wielokrotnie było w przypadku rządu PO – komentował październikową ofensywę ustawową obozu rządowego Mariusz Błaszczak (PiS). – Obyśmy się mylili. I mylą się. Polscy politycy nader swobodnie używają terminu public relations, nie wyjaśniając, o co konkretnie chodzi. Mówią o tobie w mediach – to znaczy, że „robisz PR”. Odwracasz uwagę od niewygodnych tematów, nagłaśniając kwestie mniej kłopotliwe – uwaga, to PR! Zamiast obrazić się na rywala, podajesz mu rękę – kombinujesz „w stylu PR”. PR zaczął żyć własnym, fałszywym życiem.
Public relations staje się, zgodnie z interpretacją polityków, zarzucających sobie nawzajem jego uprawianie (bo w ich interpretacji to coś wstydliwego), sposobem na wszystko: na znudzone media (należy natychmiast podjąć temat, który wzbudzi emocje – np. palącą kwestię sposobu kastracji pedofilów), na wrednego przeciwnika (tu mamy inny ciekawy wynalazek, tzw. czarny PR), na złe samopoczucie: wystarczy przecież, na przekór rzeczywistości, szeroko się uśmiechnąć lub wręcz śmiać do kamery – jak ostatnio prezydent.