Archiwum Polityki

Szczęściarzowi biada

Jeśli to prawda, że jesteśmy postaciami z książki, której autorem jest los – konstruując postać Antoniego Marianowicza zadbał o to, by ani przez chwilę nie zaszarzała, nudząc powtarzalnością zdarzeń. Niestosownym jest także nazwanie Antoniego M. świadkiem swoich czasów. Jak można nazwać świadkiem kogoś, kto nie mógł sobie pozwolić na luksus obserwacji: sam był jej obiektem; spojrzenie wyławiające go z tłumu groziło zburzeniem pracowicie budowanej legendy, wspartej lewymi papierami, wymyślonym imieniem i nazwiskiem, fotką narzeczonej, bo nawet o noszeniu zdjęcia firmowej blondyny (nigdy jej nie poznał, zwinął zdjęcie w zakładzie fotograficznym) pomyślał dwudziestolatek dorastający w dniach, kiedy życie było śmiercią. „Nieraz mijało się na ulicy z kimś dobrze znanym, nie zdradzając się żadnym gestem ani wyrazem twarzy. Przecież ta druga osoba mogła nie życzyć sobie spotkania albo być w niebezpieczeństwie – co przy nieoczekiwanym kontakcie – mogło sprowadzić obopólne zagrożenie” – napisał po latach. Przy innej okazji wzdychając ironicznie:

Szczęściarzowi – biada.
Co przeżył czasy,
których przeżyć nie wypada.

Nikt, poznając eleganckiego, o nienagannych manierach poetę-satyryka, tłumacza, komediopisarza, librecistę, prezesa ZAIKS nie domyślał się, jaką przebył drogę – od inteligenckiego salonu po rzeczywistość warszawskiego getta, ukrywanie się po aryjskiej stronie, wreszcie w miarę bezpieczny azyl w hucie szkła w Wołominie. Jedynie bliscy wiedzieli, że debiutem redaktora „Szpilek” był napisany w getcie w 1942 r. wiersz „Ptak”, obecny jako utwór anonimowego autora w antologiach poezji z epoki pieców.

Polityka 26.2003 (2407) z dnia 28.06.2003; Groński; s. 91
Reklama