Jeśli to prawda, że jesteśmy postaciami z książki, której autorem jest los – konstruując postać Antoniego Marianowicza zadbał o to, by ani przez chwilę nie zaszarzała, nudząc powtarzalnością zdarzeń. Niestosownym jest także nazwanie Antoniego M. świadkiem swoich czasów. Jak można nazwać świadkiem kogoś, kto nie mógł sobie pozwolić na luksus obserwacji: sam był jej obiektem; spojrzenie wyławiające go z tłumu groziło zburzeniem pracowicie budowanej legendy, wspartej lewymi papierami, wymyślonym imieniem i nazwiskiem, fotką narzeczonej, bo nawet o noszeniu zdjęcia firmowej blondyny (nigdy jej nie poznał, zwinął zdjęcie w zakładzie fotograficznym) pomyślał dwudziestolatek dorastający w dniach, kiedy życie było śmiercią.