Książka Wojciecha Sadurskiego „Liberałów nikt nie kocha”, Prószyński i S-ka, 2003, powinna bez wątpienia okazać się wydawniczym wydarzeniem. Można jednak żywić obawy, czy tak się rzeczywiście stanie. Dlaczego? Bo niemal dla wszystkich jest ona wysoce kłopotliwa. Na „Liberałów nikt nie kocha” złożyły się artykuły publikowane przez Sadurskiego przez lata w „Rzeczpospolitej”. W książce nie czuć zupełnie tej prasowej proweniencji, co zawdzięczać można zapewne „gruntownej przeróbce”, jakiej uległy, ale w równym stopniu samemu faktowi złożenia rozproszonych szkiełek w całość mozaiki. W ten sposób to, co w rozrzuceniu mogło wydawać się fragmentaryczne czy nawet przyczynkowe, kompletuje się, uzupełnia i tworzy zwarty wykład... No właśnie, czego? Liberalizmu światopoglądowego? Liberalizmu konstytucyjnego?
Na wstępie istotna uwaga. Wojciech Sadurski od dwudziestu lat z okładem przebywa poza krajem. I chociaż jest nad Wisłą częstym gościem, jednak profesjonalnie zakorzeniony jest na zewnątrz. Znam ten ból, tę radość czy tę wygodę – jak kto woli, i wiem, jakie wynikają z niej konsekwencje. Co więcej, Sadurski pomimo ostatnich paru lat pracy we florenckim European Universite Institute związany jest przede wszystkim ze światem anglosaskim, czy będzie on amerykański, czy australijski. Otóż myśl zachodnioeuropejska (francuska, hiszpańska, niemiecka), która chcąc nie chcąc mnie kształtuje, a co z zachowaniem wszelkich proporcji zbliża ją do polskiej, ma skłonność do uwzględniania zaszłości historycznych nawet w konstrukcjach czysto wydawałoby się teoretycznych. Nie w tej mierze co w Rzeczypospolitej, ale jednak. Anglosasi nie lubią natomiast rezygnować z czysto logicznej spójności rozumowania.