Stara Europa czuje się urażona, że Waszyngton nie liczył się z nią przystępując do wojny, dlatego zareagowała oburzeniem słysząc o powołaniu Wolfowitza na stanowisko prezesa Banku Światowego. „Wilk (ang. Wolf) w owczej skórze” – pisała prasa. Wolfowitz zbombarduje kraje niespłacające kredytów – żartowano, a lewica orzekła, że nowy prezes będzie narzucał bankowi zgodną z interesami Wall Street politykę Busha.
Prawda jest bardziej skomplikowana. Wolfowitz – którego prezydent awansował najprawdopodobniej po to, by pozbyć się go z rządu – został szefem instytucji finansowej, w której Stany Zjednoczone są największym udziałowcem, ale której nie mogą dyktować, co ma robić. Jako prezes z pewnością odciśnie na niej swoje piętno, gdyż nie jest szarym bankierem, lecz politykiem-ideologiem z wizją. W dodatku o ciekawej dla Polaków biografii.
Historia się powtarza – w 1967 r. prezesurę Banku Światowego objął Robert McNamara, zdymisjonowany sekretarz obrony prezydenta Johnsona. Z Pentagonu odszedł jako odpowiedzialny za eskalację wojny wietnamskiej, która trwała przez następne osiem lat i przyniosła Ameryce dotkliwą klęskę.
Analogia wydaje się oczywista: oto kolejny podżegacz wojenny, tym razem winny kłopotów w Iraku, zostaje „wynagrodzony” synekurą lub może ukarany odsunięciem od polityki. Ale jeśli wynika z tego nauka, to można być optymistą. McNamarę, który kierował bankiem przez 13 lat, wielu uznaje za doskonałego prezesa. Za jego kadencji znacznie zwiększono kredyty dla Trzeciego Świata, kierując je głównie na pomoc w takich dziedzinach jak edukacja czy rolnictwo, co wydźwignęło z dołka wiele biednych krajów. McNamara nie był narzędziem polityki amerykańskich rządów – wojował z prezydentem Nixonem – i w jego działalności w Banku Światowym dostrzega się swoistą ekspiację za ofiary wojny wietnamskiej.