Archiwum Polityki

Gonitwa za niczym

+++

Widz, który kupił bilet w kasie Teatru Powszechnego w Warszawie na inscenizację słynnej farsy, przeżyje chwilę lęku, że chyba pomylił przedstawienia. Pierwszy obraz z szeregiem wykonawców stojących pod nagim murem i sceny następne, w których korowody postaci w strojach historycznych i symbolicznych zrzucają swe ubiory na transportowe wózki – wszystko to zda się dalekie od beztroskiej zabawy. Ale zabawa jeszcze będzie, tyle że nie całkiem beztroska. „Słomkowy kapelusz” Eugène Labiche’a to w całości oszalała pogoń za głupstwem – za nakryciem głowy z włoskiej słomki, które koń bohatera farsy zjadł pewnej damie w Lasku Vincennes. By uniknąć skandalu, bohater pędzi za repliką kapelusza przez cały Paryż, a za nim gna narzeczona, bogata ogrodnikówna z prowincji, choleryczny teść i cały orszak ślubny w liczbie ośmiu fiakrów. Na każdym etapie pogoni mnożą się qui pro quo, wszyscy wdeptują w fałszywe sytuacje i opacznie odczytują intencje bliźnich. Co jest oczywiście wspaniale śmieszne i Piotr Cieplak jeszcze tę śmieszność podkręca, utrzymując spektakl w zawrotnym tempie i podkreślając mechanizm humoru (niektóre scenki powracają po parę razy, jakby zacięła się płyta). Świetnie się czują w tej błyskotliwej i precyzyjnej zabawie aktorzy z Adamem Woronowiczem, Kazimierzem Kaczorem i Krzysztofem Stroińskim na czele. Zarazem jednak ów nieoczekiwany początek, a także całkiem poważne wiersze T.S. Eliota wplecione w tok farsy, pozwalają z dystansem spojrzeć na tę życiową gonitwę za niczym, którą wszyscy uprawiamy na co dzień. Nie, żeby zasmucić się ciężko – raczej by z pobłażliwym uśmiechem spojrzeć na samych siebie i na bohaterów pod błękitnymi parasolami odprowadzających wzrokiem słomkowy kapelusz ulatujący w niebo.

Polityka 17.2005 (2501) z dnia 30.04.2005; Kultura; s. 70
Reklama