Przed 60 laty prosto z Jałty od Stalina prezydent Roosevelt pojechał na spotkanie z królem Arabii Saudyjskiej Abd al Azizem ibn Saudem. Na pokładzie krążownika USS „Quincy” ułożył z nim stosunki polityczne w regionie: Arabia Saudyjska miała być głównym dostawcą ropy naftowej dla Zachodu, a USA zapewniały jej ochronę militarną. To pojałtańskie porozumienie ukoronowało układ podstawowy, można powiedzieć założycielski: 12 lat wcześniej, czyli w 1933 r., rok po proklamowaniu państwa, tenże król udzielił koncesji na wydobycie ropy amerykańskiej firmie Standard Oil. Firma przekształciła się później w Saudi Aramco, spółkę kontrolowaną przez rząd, która daje królestwu 75 proc. dochodów.
Od tego czasu Saudyjczycy przeżyli większe zmiany niż przez pierwsze 13 stuleci swej historii. W latach 50. Rijad był śpiącą oazą, której 60 tys. mieszkańców żyło w glinianych lepiankach. Dziś licząca 4,5 mln mieszkańców metropolia, która przesiąkła amerykańską obsesją wielkości – wielopasmowe autostrady, wille, kultura masowej konsumpcji. Petrodolary pozwoliły zbudować najnowocześniejszą armię w świecie arabskim (na potrzeby militarne rząd przeznacza rocznie 10 proc. PKB), monumentalną opiekę społeczną (darmowe szpitale i lekarstwa) oraz kupić ogromne portfele amerykańskich akcji i obligacji. Pieniędzy na boku wystarczyło także do wzniesienia wspaniałych rezydencji królewskich w Beverly Hills, Londynie i na południu Francji. Sojusz z Ameryką wydawał się niezachwiany.
Przyszedł szok: 15 z 19 zamachowców 11 września to Saudyjczycy.
Amerykański styl życia saudyjskich książąt i ogromne inwestycje rodziny królewskiej w USA (szacowane na 250 mld dol.) nie wystarczyły, by kraj istotnie przekształcił się w wiernego druha Ameryki.
Waszyngton przystąpił więc do działania.