Znamy ten widok z telewizji: trumny z żołnierzami zabitymi w Iraku, przedtem na Bałkanach, w Afganistanie, Somalii, Haiti – flaga, czapka, buty, bagnet, pogrzeb na koszt państwa, salwa kompanii honorowej, zapłakana rodzina, wzruszony minister. A kiedy do Stanów Zjednoczonych powracają z Iraku ciała cywilów wynajętych do obsługi wojny, wszystko odbywa się dyskretnie i – co najważniejsze – bez kosztów politycznych.
Nikt nie płacze po najemnikach
Kiedy garstka żołnierzy amerykańskich zginęła w Somalii w 1993 r., poruszenie było takie, że Stany Zjednoczone wycofały się z operacji. Kiedy giną dziesiątki osób wynajętych przez firmy amerykańskie do prowadzenia wojny z producentami narkotyków w Kolumbii – nikt nie płacze, media milczą, cisza panuje w Kongresie. Ten, kto ginie spełniając obowiązek obywatelski, jest bohaterem – padł na polu chwały. Ten, kto zginął jako pracownik kontraktowy – to tylko śmiertelna ofiara wypadku przy pracy.
Coraz większe zaangażowanie sektora prywatnego w prowadzenie wojen powoduje, że to, co wczoraj było obowiązkiem patriotycznym, dziś staje się umową o dzieło. Prywatne firmy już zabiegają, aby rząd zlecał im operacje, które trudno nazwać wojną na pełną skalę, ale związane będą z użyciem siły na arenie międzynarodowej. Obie strony będą zadowolone: rząd i opinia publiczna, ponieważ „nasi chłopcy nie są zaangażowani”, a prywatne firmy wojskowe, bo biznes się kręci.
Peter Singer z Brookings Institution, czołowy specjalista amerykański w dziedzinie „prywatyzacji wojny”, ocenia, że w Iraku działa 60–80 firm wojskowych, które zatrudniają 20 tys. osób. – Nie mam na myśli tych, którzy pracują na polach naftowych lub przy odbudowie, mówię o tych, którzy wykonują oficjalnie zajęcia wojskowe.