Przez ostatnie dwa lata na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych kursy akcji niemal bez przerwy szły w górę. Byliśmy w światowej czołówce. Inwestycje w akcje nad Wisłą dawały lepsze zyski niż inwestycje w Londynie, Paryżu czy Nowym Jorku. Wszyscy wiedzieli, że ostry spadek cen (tzw. korekta) musi nastąpić, ale nikt rzecz jasna nie wiedział kiedy. Pierwsze niepokojące sygnały można było obserwować na przełomie lutego i marca. Jednak wtedy ostre spadki trwały jedynie 2 tygodnie. Później wykresy notowań zaczęły bić kolejne rekordy. Aż do końca lipca – od kiedy znów większość kursów poszła ostro w dół.
Spokojnie, bez paniki
Przyczyn takiego tąpnięcia jest kilka. Przede wszystkim – tzw. kryzys kredytów hipotecznych, który z USA zaczął się rozlewać na cały świat. Ceny nieruchomości w większości krajów świata, wywindowane ponad granice absurdu, zaczęły maleć. W tym samym czasie zadłużeni w bankach najbiedniejsi kredytobiorcy zaczęli mieć problemy ze spłatą pożyczek. To wywołało kłopoty instytucji finansowych, które im na te nieruchomości pożyczyły. A kryzys w bankach szybko przenosi się na całą gospodarkę. Do tego doszły coraz głośniej wyrażane opinie, że słabnący dolar i droga ropa wywołają recesję w USA. A jak wiadomo – gdy amerykańscy konsumenci przestają kupować (na kredyt zresztą), światowa gospodarka ma problem.
Niepokój na światowych rynkach finansowych natychmiast odczuli w portfelu posiadacze funduszy inwestycyjnych nad Wisłą. W ciągu niecałych 3 tygodni na warszawskiej giełdzie inwestorzy stracili 10,5 proc., w USA – 6 proc. Choć jeśli zainwestowali dokładnie rok wcześniej, to wciąż byli na plusie – w Warszawie zyskali 47,5 proc.