Archiwum Polityki

Ragtime w technikolorze

Musical „Ragtime” wystawiono na Broadwayu po raz pierwszy w 1998 r. Powstał (podobnie jak film Miloša Formana) na podstawie powieści E.L. Doctorowa pod tym samym tytułem. To społeczny fresk z początku XX w. o bogatych białych, szykanowanych Murzynach, biednych emigrantach i tym, co dzieje się, gdy przetną się ich losy. A w tle autentyczni bohaterowie owych czasów: politycy, gwiazdy estrady, przedsiębiorcy. W USA musical odniósł spory sukces, ale przeniesiony na polski grunt wcale nie musi być pewniakiem. Głównie dlatego, że utrzymany jest w dość nieznośnej tradycyjnej broadwayowskiej konwencji, nasyconej melodramatycznymi wątkami i operującej czarno-białym obrazem świata. Za oceanem to lubią, u nas – niekoniecznie. Tym bardziej że twórcy wersji polskiej w Gliwickim Teatrze Muzycznym nie potrafili tej sentymentalnej historii przydać – tak potrzebnej w muzycznym spektaklu – energii. Songi, choć często efektowne, wyśpiewywane są statycznie, frontem do widza, scenografia skromniutka, choreografia banalna (z wyjątkiem świetnego numeru o fabryce Forda). Najgorsze jednak, że reżyser nie wydobył żadnych sensów, nie dokopał się w tej starej opowieści drugiego dna, jakichś odniesień do współczesności. W efekcie to jakby niemy film, tyle że zmiksowany w technikolorze i udźwiękowiony w stereo. Szkoda, bo nietolerancja, terroryzm, emigracja to problemy, które mogłyby i nas zainteresować. Jedyne, co w „Ragtimie” nie zawodzi, to wokal. Praktycznie wszyscy wykonawcy, do ról drugorzędnych włącznie, wiedzą, jak śpiewać. Ale czy to wystarczy, by widz nie poczuł się rozczarowany? Bo ja się poczułem.

Piotr Sarzyński

Polityka 49.2007 (2632) z dnia 08.12.2007; Kultura; s. 67
Reklama