Największe widowisko filmowe ostatnich miesięcy (może nawet całego roku?), a jednocześnie kosmiczna bzdura, w najdosłowniejszym znaczeniu. Rzecz dzieje się w niedalekiej przyszłości, w 2020 r., kiedy to Amerykanie wysyłają załogę na Czerwoną Planetę: przedsięwzięcie się powiodło, w każdym razie pojazd wylądował szczęśliwie, kontakt z bazą naziemną jest utrzymywany, a kosmonauci w świetnych humorach wyruszają na pierwszy spacer. I natychmiast spotyka ich niemiła niespodzianka – oto z marsjańskiego wzgórza wydobywają się dziwne dźwięki, kiedy zaś przybysze próbują je rozpoznać za pomocą nowoczesnej aparatury, pojawia się coś w rodzaju trąby powietrznej i wsysa wszystko po kolei. Proszę się nie bać, nie opowiedziałem filmu wraz z zakończeniem, to wszystko jest zaledwie wstępem do właściwej akcji, która zaczyna się w chwili, gdy na pomoc zaginionym na Marsie wyrusza misja. I teraz mamy naprawdę wspaniały spektakl, który zawdzięczamy reżyserowi Brianowi De Palmie i specjalistom od efektów specjalnych, ale także ekspertom z NASA, którzy dbali o to, by każdy szczegół wyglądał wiarygodnie. Efekty są godne podziwu – pojazd kosmiczny, skafandry kosmonautów, szczegóły techniczne lotu, wszystko to daje wrażenie, jakbyśmy oglądali relację z prawdziwej wyprawy. A scena przygotowania misji do lądowania na Marsie, z nieplanowanym spacerem w przestworzach, to już najczystsza poezja. Oczu nie można oderwać od ekranu. Niestety, kiedy kończymy podziwiać popisy kosmicznej choreografii, zaczyna się najsłabsza partia filmu, czyli stopniowe wyjaśnienie tajemnicy katastrofy pierwszej wyprawy. Pamiętacie państwo drukowane kiedyś w gazetach zdjęcia z Marsa przedstawiające niby-kształt ludzkiej twarzy?