Przez ponad 30 lat służby wyszkoliłem wiele roczników żołnierzy, kształciłem podchorążych i oficerów. Nic co wojskowe nie jest mi obce. Także i soczysty język, który – choć jestem polonistą – traktuję jako grzech powszedni, gdyż w środowisku wyłącznie męskim, w sytuacjach stresowych nie razi nadmiernie, o ile mieści się w średniej normie krajowej i nie jest nadużywany. I tylko pod tym warunkiem bywa niekiedy skuteczny. Ale posługiwanie się nim jako środkiem pedagogicznym jest błędem w sztuce. Ilość przekleństw nijak nie przechodzi w jakość wychowawczą.
Niestety, cała energia kaprali z filmu „Kawaleria powietrzna” (POLITYKA 8, 11) jak para w gwizdek idzie w chamskie pokrzykiwanie, ale tak straszliwie monotonne, że zatraca ono jakąkolwiek ekspresję, nie spełnia więc funkcji bodźca – przez swą natrętną i ponurą jednostajność. A przecież w polszczyźnie możemy znaleźć aż ponad 500 nazw kobiety nierządnej; od „pierwszaczki” po „torbę”, „zelówę”, „rozpadówę (ciekawych odsyłam do prac prof. S. Kani).
Nawiązując do tradycji kawaleryjskiej powinniśmy także wskrzeszać polską fantazję ułańską. Przejawiała się ona również w językowej inwencji instruktorów jazdy, którzy klęli z niebywałą maestrią. Po nich kunszt artystycznego „rzucania mięsem” jeszcze trochę podtrzymywali marynarze. Teraz to już tylko smutna beznadzieja i porażająca nuda; nawet (a raczej – zwłaszcza) w kawalerii.
Bodajże ostatnim natchnionym mistrzem słowa plugawego był sławny kiedyś w Mar-Woju śp. kmdr Wiesław B. Swoje perrory zaczynał np. tak: „Marynarze! Wy czarne chmury na komunistycznym niebie.