W nowoczesnym państwie o gospodarce rynkowej z jednej strony mamy rząd, któremu zawsze brakuje pieniędzy i chętnie wydałby więcej niż ma (najwyżej niech się martwi następny rząd) – z drugiej strony bank centralny całkiem albo w dużym stopniu niezależny od rządu i parlamentu, odpowiedzialny przede wszystkim za utrzymanie stabilnych cen i wartości narodowej waluty. Bank jest kierowany przez prezesa, wybieranego na pięć (Austria), sześć (Polska), siedem (Finlandia) albo nawet osiem lat (Rumunia, Europejski Bank Centralny), żeby nie był narażony na doraźne zawirowania polityczne. I chociaż te banki w różnych krajach nazywają się „narodowymi” (jak polski, belgijski czy węgierski), „centralnymi” (Argentyny, Bośni i Hercegowiny, Senegalu), „rezerwowymi” (USA, RPA, Australia) albo obywają się bez przymiotników (Banco de Guatemala, De Nederlandsche Bank, Lietuvos Bankas), to ich rola polega na tym samym, co w artykule 3 określa ustawa o naszym NBP: „Podstawowym celem działalności NBP jest utrzymanie stabilnego poziomu cen przy jednoczesnym wspieraniu polityki gospodarczej rządu, o ile nie ogranicza to podstawowego celu NBP”.
Niełatwo wybrnąć z tej dialektycznej pułapki słów i dlatego w portrecie pamięciowym centralnego bankiera zaraz po gruntownym wykształceniu mowa o twardym charakterze.
Iskry lecą
Na styku rządu i banku nieraz skrzy. Szef Banque de France Jean Claude Trichet nie wahał się przed wyborami prezydenckimi 1995 r. wezwać do twardszej polityki gospodarczej, żeby zmniejszyć deficyt budżetowy – za co Chirac go ofuknął: bankierzy nie powinni się mieszać do polityki. Ale właśnie dwa lata wcześniej znowelizowano prawo francuskie, umacniając niezależność banku centralnego. Z Trichetem mieli kłopoty i socjaliści, i konserwatyści, premierzy i prezydenci.