Archiwum Polityki

Nic

Niezwykle modnym słowem, mającym ponoć opisywać jakąś rzeczywistość ustrojowo-społeczno-intelektualną, stał się w polskich mediach „totalitaryzm”. Co drugi dziennikarz wyciera sobie nim usta, kiedy mówi o PRL, choć pojęcia najwyraźniej nie rozumie. „Totalitaryzm” wywodzi się otóż z łacińskiego totus, czyli „wszystko, całkowity, spójny”. W tym też sensie używany jest w swoim znaczeniu politycznym. Określa ustroje czy rządy sprawujące władzę niepodzielną, całkowitą i spójną, czyli kształtującą system konsekwentny i nieprzemakalny, gdzie nie ma miejsca dla myślących inaczej, gdyż wszelka wykładnia intelektualna dana jest z góry.

Ale to właśnie jest akurat zaprzeczeniem istoty tego dziwnego tworu, jakim była PRL po 1956 r. Owszem, było to państwo niesuwerenne, izolujące swoich ludzi od społeczeństwa na nomenklaturowych wyżynach budowanych na ogół na zasadzie negatywnego doboru. Owszem, było to państwo zmuszające obywateli do wysłuchiwania kretyńskiego języka kilkunastu zaklęć. Państwo wreszcie, które umiało niekiedy pokazać kły, choć z biegiem czasu coraz bardziej się one psuły i szczerbiły. Przede wszystkim jednak, co jest właśnie zaprzeczeniem „totalitaryzmu”, było to państwo niespójne, niekonsekwentne i w ogromnej większości swoich działań częściowe właśnie.

Przemysł był państwowy, ziemia w 90 proc. prywatna. Tak zwanych prywaciarzy oficjalnie tępiono, a jednocześnie robili oni kolosalne majątki. Głoszono (nieśmiało) ateizm, a jednocześnie kościoły pękały w szwach, zaś władze za najwyższy zaszczyt poczytywały sobie spotkania z biskupami. Organizowano kolosalne pochody i dęte manifestacje, a równolegle tolerowano piosenkarzy i kabarety, te właśnie państwowe pompy wyśmiewające.

Polityka 47.2008 (2681) z dnia 22.11.2008; Stomma; s. 120
Reklama