Archiwum Polityki

Nieruchomy poruszyciel

Opowiadając proste i realistyczne w gruncie rzeczy historie David Lynch przedstawia je w sposób szczególny. Widz otrzymuje pogmatwany, surrealistyczny obraz, ukazujący niemal wyłącznie rzeczywistość psychiczną bohaterów, którą sam musi rozszyfrować. Łukasz Barczyk w „Nieruchomym poruszycielu” chciał postąpić podobnie. Wziął na warsztat szokującą historię ubezwłasnowolnienia pracowniczki fabryki (żony i matki dwójki dzieci), zmuszanej przez szefa zakładu do uprawiania seksu najpierw tylko z nim, a potem również z kolegami. Ubrał tę opowieść w kostium mrocznego, freudowsko-religijnego thrillera, rozgrywającego się w atmosferze obłudy moralnej prowincjonalnego miasteczka. Popełnił jednak błąd polegający na stosowaniu sztuczek Lyncha bez zagłębiania się zbytnio w podświadomość filmowych postaci. W rezultacie zamiast misterium cierpienia, subtelnej plątaniny kompleksów, lęków, niepokojących wizji obnażających ludzkie dusze, zbudował obojętną emocjonalnie rekwizytornię numerów, służącą udziwnieniu akcji. Mamy więc postindustrialny pejzaż (huta szkła), ciemne pokoiki z falującymi kotarami, za którymi dzieją się straszne rzeczy (gwałt zbiorowy), przedmioty-fetysze (klamka, nóż), diaboliczną postać (Jan Frycz) i jej perwersyjną ofiarę (dobra rola Mariety Żukowskiej). Że Barczyk zna nieźle twórczość Lyncha, świadczyć mają ujęcia żywcem przeniesione z „Mulholland Drive” lub nawiązujące do klimatu „Blue Vel-vet”. Brakuje tylko w tym wszystkim żywego filmu. Scenografia w „Nieruchomym poruszycielu” wygląda topornie. Dialogi są mało finezyjne, momentami wręcz łopatologiczne. Dramaturgia – oprócz irytacji – nie budzi innych emocji. Postaci są płaskie.

Polityka 46.2008 (2680) z dnia 15.11.2008; Kultura; s. 60
Reklama