Mieczysława Rakowskiego poznałem w 1958 r., pięćdziesiąt lat temu, kiedy był młodym redaktorem naczelnym „Polityki” i przyjmował mnie do pracy. Wkrótce zostaliśmy dobrymi kolegami, żeby nie powiedzieć – przyjaciółmi. Kiedy pewnego razu wraz z Wandą Wiłkomirską – swoją pierwszą żoną – wyjechali do Wiednia, pozostawili mi pod opieką swoich dwóch synków – Włodka i Artura. Starałem się nie sprawić zawodu. Innym razem, kiedy otrzymał propozycję kandydowania na zastępcę członka KC PZPR, spotkaliśmy się we trójkę z Wandą w kawiarni Nowy Świat, żeby omówić to wydarzenie. Wiedziałem, że Mietek tę propozycję przyjmie. Był prawdziwym homo politicus. Polityka (i w konsekwencji „Polityka”) była jego pasją. Gdziekolwiek był – w redakcji, na salonach, na swoich ulubionych Mazurach, na wiecu i na kolacji – wszędzie gotów do rozmów o polityce. O tym, jak naprawić system, jak naprawić stosunki z Niemcami, jak zawrócić władze z błędnego kursu, jak przekonać KC i cenzurę, żeby dali żyć, i jak przekonać czytelników, że socjalizm może być lepszy. Każdą rozmowę traktował poważnie – wszystko jedno, czy rozmawiał z Kennedym czy z Babiuchem. Czytelników swojego pisma traktował poważnie. Czytał i odpowiadał na każdy list, a kiedy „Polityka” stała się instytucją, tych listów były setki. Ponieważ wiele w nich było prawdy o Polsce – zainicjował poza cenzurą biuletyn ciekawszych listów do redakcji, który wysyłał towarzyszom z kierownictwa.
Był człowiekiem rozdartym pomiędzy wiarę w socjalizm i coraz większe do systemu rozczarowanie, pomiędzy czytelników i mocodawców, pomiędzy rzeczywistość a ideologię. Całe życie starał się pogodzić dwie najważniejsze dla siebie wartości – Polskę i socjalizm. Był człowiekiem bezwzględnie uczciwym.