Są takie dni, gorące i zupełnie bezwietrzne, kiedy cisza staje się absolutna. Nie słyszysz własnych kroków, a słowa dobiegają wyblakłe i głuche. Grzęzną w pustyni jak mucha w miodzie. – Niełatwo przywyknąć, co? – Hamid wyszczerza w uśmiechu rzadkie, żółte zęby. – Słowa znikają. Dlatego wszystko możesz powiedzieć. Każdy sekret.
Zgodnie z nakazem Proroka Hamid nosi brodę, przystrzyżoną, siwiejącą. Trudno dać wiarę, że nie ma jeszcze 35 lat. – Gdybyś miał siedmioro dzieci i do tego żonę, która wystarcza za następnych siedmioro, tobyś się nie dziwił – rozciągnięty na piasku w brunatnym cieniu piaskowcowej skały Jebel Quattar Hamid wydaje się groteskowy w swojej białej jak śnieg dżalabiji. – Miałem pracę w Ammanie. Ale tęskniłem do pustyni. Przyjeżdżam na miesiąc, prowadzę wielbłądy, a potem wracam. Na tydzień. Na dziesięć dni. Dzieci krzyczą: tato! tato!, kobieta przychodzi ze swoją listą spraw… Więc po dwóch dniach dzwonię do Ahmeda i mówię: Ahmed, bracie, nie masz dla mnie jakiegoś zajęcia?
Ahmed Zelabyeh zbudował obóz w wąwozie Al Kashkasheh, na swoim kawałku pustyni: namioty, palenisko, kran z bieżącą wodą ze źródła. Do najbliższego asfaltu dwie godziny jeepem albo pół dnia na wielbłądzie. Czasami wynajmuje Hamida, żeby pojechał na pustynię z tymi, co niewiele wiedzą o wielbłądach. Bo Hamid zna się na wielbłądach jak mało kto. Na tych o białej sierści – saudyjskich, krnąbrnych i dumnych; na żółtych, jordańskich o puchatej, wełnistej sierści; i na wysokich, długonogich wielbłądach z Sudanu, co potrafią iść w największym upale i nadają się do wyścigów. Hamid miał siedem lat, kiedy spadł z takiego. Boleśnie.