Archiwum Polityki

Moja krew

Filmy o bokserach są trochę do siebie podobne. Z reguły w finale mamy rozstrzygający pojedynek, w którym bohater dostaje potężny łomot, lecz w ostatniej rundzie zrywa się do boju i rozwala przeciwnika. Co można traktować jako prostą metaforę życia, które jest ciągłą walką z przeciwnościami losu. Marcin Wrona w swym debiutanckim filmie nie powtarza tego schematu. Akcja „Mojej krwi” zaczyna się bowiem po ostatniej rundzie. Bokser Igor kończy właśnie karierę i po zejściu z ringu musi się zastanowić, co dalej robić ze swym życiem. Z tego, co widzimy na ekranie, nie jest człowiekiem, którego dałoby się łatwo polubić. Prawdę mówiąc, to typ nieokrzesany, prawie bandzior, któremu lepiej nie wchodzić w drogę. Zwrot akcji następuje w momencie, kiedy Igor poznaje młodą Wietnamkę pracującą na Stadionie (wtedy jeszcze) Dziesięciolecia. Co tych dwoje, tak różnych ludzi, może połączyć? Czy byłego boksera, który nieźle porusza się w świecie gwałtu i przemocy, będzie stać na delikatność i opiekuńczość wobec delikatnej i zagubionej w nowym otoczeniu dziewczyny? Nie wszystko w tej historii wypadnie przekonująco, ale film ratuje Eryk Lubos, który po licznych epizodach dostał główną rolę i wspaniale wykorzystał szansę, czego dowodem przyznana mu nagroda im. Zbyszka Cybulskiego. To wyróżnienie za „Moją krew”, ale też „za całokształt”. Pochodzący z Tarnowskich Gór Lubos, który w wywiadach mówi, że „wygląda jak wygląda”, a do teatru poszedł pierwszy raz, kiedy miał 19 lat, nie robi błyskawicznej kariery. Nie gra w serialach, nie stał się celebrytą, ale udowodnił, że nawet w dzisiejszych czasach można serio traktować zawód aktora.

Zdzisław Pietrasik

Polityka 5.2010 (2741) z dnia 30.01.2010; Kultura; s. 48
Reklama