Bronisław Komorowski mógł więc swoją nową rolę zrozumieć rozmaicie. Mógł uznać, że teraz to on jest prezydentem. Mógł poczuć się p.o. Prezydenta. Wybrał – jak się wydaje – wariant najskromniejszy. „Wykonuje obowiązki Prezydenta Rzeczpospolitej”. Nie prawa. Nie rolę. To znaczy, że w ramach nowej funkcji ma robić tylko to, co jest przed wyborami rzeczywiście niezbędnie konieczne. Ani słowa więcej. Ani kroku dalej.
Tamtej soboty dzwoni do szefa Kancelarii Sejmu. Prosi o ekspertyzy i szybkie skrzyknięcie pracowników do biura. Rzecznik marszałka pędzi samochodem z Poznania. Trzy razy zatrzymują go policyjne radary. Prośba o policyjną asystę na sygnale w grę nie wchodzi; swojemu kierowcy Komorowski też nie pozwala używać koguta.
Z letniego domu w Broku, po drugiej stronie Warszawy, jedzie Jacek Michałowski, szef Fundacji Współpracy Polsko-Amerykańskiej, kiedyś szef kampanii prezydenckiej Mazowieckiego – oczywisty dla Komorowskiego kandydat na p. o. szefa Kancelarii Prezydenta. Dwa lata temu Michałowski nie chciał być szefem Kancelarii Sejmu. Teraz, kiedy prezydencka kancelaria tragicznie straciła szefa i połowę ministrów, nie może odmówić.