Szok związany ze śmiercią leczymy ciszą i zadumą. Nie jesteśmy z kultury meksykańskiej, która śmierć łączy z fiestą, ani z nowoorleańskiej, gdzie odchodzi się w inny świat przy akompaniamencie tradycyjnego jazzu, ani też z anglosaskiej, która już całkowicie oddana jest popkulturze – na pogrzebach grywa się tam piosenki Eltona Johna (słynne „Candle in the Wind”, zaśpiewane na pogrzebie księżnej Diany), Whitney Houston („I Will Always Love You”), Tiny Turner, Franka Sinatry czy Pink Floydów, a nawet zdarza się „Highway to Hell” AC/DC czy „Always Look on the Bright Side of Life”, pamiętny finałowy przebój z filmu „Żywot Briana” grupy Monty Python.
Nie jesteśmy nawet z kultury naszych wiejskich przodków, którzy mieli bardzo ścisłe rytuały związane z żałobą i pochówkiem (w niektórych miejscach Polski działają jeszcze ludowe zespoły mające w repertuarze pieśni pogrzebowe, np. zespół Pogranicze z Szypliszek blisko granicy litewskiej). Śmierć miała wówczas konkretny wymiar i określoną oprawę. Było wiadomo, co, w jaki sposób i w jakim porządku ma się dziać. Dziś, żyjąc w świecie opanowanym przez kult młodości i wypierającym śmierć, nie wiemy, jak na nią reagować.