Archiwum Polityki

Przeciąganie linii

Ani katastrofa smoleńska, ani gwałtowne osłabienie złotego, będące wynikiem kryzysu greckiego, nie zmniejszyły napięcia między Narodowym Bankiem Polskim a Ministerstwem Finansów. Przedmiotem sporu jest elastyczna linia kredytowa. To rodzaj polisy ubezpieczeniowej, której ważność wygasła w ubiegłym tygodniu. Umowa z Międzynarodowym Funduszem Walutowym pozwalała nam sięgnąć po 20,5 mld dol., gdyby te pieniądze okazały się potrzebne na przykład na ratowanie kursu złotego. W ubiegłym roku z tej możliwości nie musieliśmy korzystać, a gotowość pożyczenia tych pieniędzy kosztowała 52 mln dol. Czy warto było aż tyle zapłacić? Rząd uważa, że sytuacja na świecie była i jest ciągle niestabilna. Chciałby umowę z MFW przedłużyć. NBP odpowiada, że ma wystarczające rezerwy, a – w razie czego – może pożyczyć 10 mld euro z Europejskiego Banku Centralnego, któremu za gotowość pożyczenia nie zapłaci nic. Dwa dni po tym, jak wiceprezes NBP (i p.o. przewodniczącego RPP) Piotr Wiesiołek ogłosił, że nie przewiduje niepokojów na rynku bankowym, złoty w stosunku do euro i do dolara gwałtownie osłabł. Stabilizacja okazała się złudna. Za politykę pieniężną, poziom inflacji i stabilność złotego odpowiada Rada Polityki Pieniężnej. Podjęła ona uchwałę, w której przedłużenie linii kredytowej uznaje za zasadne. Zarząd banku powinien ją wykonać, ale nie chce. Zgodzi się, jeśli minister finansów przyzna, że linia potrzebna jest jemu i to rząd za nią zapłaci.

Bez względu na to, czy spór jest merytoryczny, czy polityczny (obecny zarząd NBP oraz trzech członków RPP mianował prezydent Lech Kaczyński), odbywa się on naszym kosztem. Nawet jeśli NBP uznaje, że rezerwy walutowe są wystarczające, powinien też pamiętać o tym, że jest bankiem centralnym państwa polskiego.

Polityka 20.2010 (2756) z dnia 15.05.2010; Flesz. Ludzie i wydarzenia; s. 8
Reklama