Archiwum Polityki

Między piekłem a niebem

Diabelski ogień, reż. Charles Burnett. Seria: Martin Scorsese prezentuje: The Blues

Szatana do muzyki nie sprowadziła grupa Behemoth. Nie wymyślili go nawet King Diamond i Ozzy Osbourne. To słynny Robert Johnson pierwszy opowiedział, jak spotkał diabła na rozstajnych drogach i że oddał mu duszę w zamian za diabelnie dobrą umiejętność gry na gitarze. A historia była tak sugestywna, że ludzie z dnia na dzień wyraźnie usłyszeli różnicę w jego grze. Inny bluesman, Peetie Wheatstraw, ogłosił publicznie, że szatan to jego teść (aż strach pomyśleć, kim w takim razie była żona), a potem podpisywał się jako „Zięć diabła”. Pod względem atrakcyjności image’u, jaki tworzy taki alians z diabłem, nic się w muzyce popularnej od pierwszych lat bluesa nie zmieniło.

W filmie Charlesa Burnetta – gdzie usłyszymy te dwie historie – na pierwszym planie mamy fabularyzowaną opowieść o młodym chłopaku, który przyjeżdża w odwiedziny do wujka w stanie Missisipi. Ten okazuje się fanem bluesa i różnych innych życiowych uciech. Dla chłopaka to inicjacja muzyczna, a zarazem podróż w świat, którego bogobojna matka nigdy by mu nie pokazała.

Jest i druga strona medalu – uduchowiona siostra bluesa, muzyka gospel. Dokumentalna część filmu, składająca się jak zwykle w serii „The Blues” z nagrań legendarnych muzyków, także i ją portretuje. Gospel co rusz przenika się z bluesem, choć od początku mało kto chce otwarcie to przyznać. Widzimy Sister Rosettę Tharpe (jej fanem był Johnny Cash), która pieśni religijne przemycała do nocnych klubów. Słyszymy Blind Lemona Jeffersona, który pisał i bluesy, i pieśni gospel, ale wstydził się łączyć jedno z drugim, więc gospel podpisywał innym nazwiskiem.

Polityka 23.2010 (2759) z dnia 05.06.2010; Kultura; s. 57
Reklama