Ponad pół wieku w mediach oraz kilkuletni staż w dyplomacji pozwalają mi sformułować następujące prawo: „Zła wiadomość to dobra wiadomość” (tłumaczenie dla posła Ziobry, który uczy się angielskiego: „Bad news is good news”). Jak każde genialne odkrycie, działa ono także w drugą stronę: „Dobra wiadomość to zła wiadomość” („Good news is bad news”). Podobnie jest w matematyce: 2+3=5 i także 3+2=5. Badania przeprowadzałem w różnych strefach klimatycznych i politycznych, m.in. w Chile i w Polsce. Byłem w Chile, kiedy kraj ten uchodził za „gwiazdę na firmamencie Ameryk” (Bill Clinton), wzrost gospodarczy – najwyższy, system emerytalny – nowatorski, transformacja od Pinocheta do demokracji – przecudnej urody. Ale kiedy – jak każdy ambasador – zaczynałem dzień od lektury najbardziej poważnej i najstarszej gazety w Ameryce Łacińskiej, „El Mercurio”, dowiadywałem się rzeczy strasznych, gorzej mogło być tylko na Haiti lub w Phenianie: bezrobocie, korupcja, powodzie, trzęsienia ziemi, bessa, syfilis i prototyp. Co innego więc czytałem, a co innego depeszowałem do centrali.
W Polsce również zła wiadomość jest dobra (i na odwrót). Kiedy ostatnio Polski Instytut Spraw Międzynarodowych ostrzegł, że Polska nie będzie miała żadnego unijnego ambasadora, wiadomość ta obiegła całą prasę. „Dziennik Gazeta Prawna” i „Rz.” poświęciły tej klęsce każda po kilka publikacji, bo dla gazety nie ma jak katastrofa. Baronessa Ashton musiała się mieć z pyszna, kiedy rano, do jajek na bekonie i fasolki w sosie (typowe śniadanie angielskie), dostawała przegląd mediów polskich, które budzą jej ogromne zainteresowanie. Natomiast kiedy „Gazeta” przyniosła dobrą wiadomość – że nasi kandydaci weszli jednak do finału i mamy szansę na ambasadora w Panamie – przeszła ona bez echa, bo dobra wiadomość to zła wiadomość.
Polityka
36.2010
(2772) z dnia 04.09.2010;
Passent;
s. 104