W demokracji ateńskiej o tym, kto piastuje urzędy państwowe, przesądzało losowanie. W ten sposób decydowano, który spośród zgłoszonych do danego stanowiska kandydatów je otrzyma. Można było tą drogą zostać zarówno zwykłym urzędnikiem, jak i sędzią czy radnym w Radzie Pięciuset, która miała kompetencje zbliżone do dzisiejszych komisji parlamentarnych, rządu i prezydenta w jednym. Kadencja każdego wylosowanego urzędnika trwała rok. Przestrzegano zasady, by dana osoba nie piastowała ponownie tego samego urzędu. Losowanie miało zagwarantować możliwie najpełniejszą demokratyczność ówczesnego systemu, przeciwdziałać tworzeniu się klik i układów.
Ja i 150 innych
Dziś nikt przy zdrowych zmysłach nie zastosowałby loterii, aby obsadzić stanowiska w urzędzie lub własnej firmie. Przyzwyczailiśmy się, że awans dostaje się innymi metodami: dzięki mozolnemu pięciu się po drabinie organizacyjnej hierarchii, gromadzeniu kontaktów lub dzięki umiejętnemu meandrowaniu w korporacyjnym labiryncie. Bagatelizujemy jednak fakt, że w pakiecie z nowożytnymi metodami szukania pracy i zasługiwania na awans dostajemy coś, czego chcieli uniknąć Ateńczycy: nieustanną walkę o władzę i miejsce w hierarchii.
Jak powstaje ta wszechobecna drabina osób ważniejszych i mniej ważnych, kierowników i podwładnych? I czy naprawdę jest nam potrzebna? Wszystko wskazuje na to, że konieczność tworzenia hierarchii wynika z ograniczeń ludzkiego mózgu. Gdy organizacja liczy do 150 pracowników, lepiej działa na zasadzie kontaktów bezpośrednich. Gdy przekracza 150 – potrzebuje formalnej hierarchii, by sprawnie funkcjonować.